ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 4

68 16 126
                                    

4

          Tamtego popołudnia Ray skończył pracę u Mata później niż zwykle. Sullivan przywiózł z Feira karego ogiera, dla którego Ray musiał przygotować od dawna nieużywany boks. Doprowadzenie go do porządku kosztowało sporo pracy, dlatego wracał do domu wyjątkowo zmęczony.

     Już z daleka zauważył pastora, stojącego na podwórzu przed domem, tuż obok wejścia. Wiedział, że nie zdoła wyminąć go tak, żeby uniknąć spotkania. Miał wrażenie, że pastor Ashley czeka specjalnie na niego. A jakby na potwierdzenie tych myśli duchowny odezwał się:

     – Czekałem na ciebie, Ray. Chciałem porozmawiać. Chodź ze mną.

     Ray się nie odezwał. I choć przewidział, że pastor stoi tu z jego powodu, to słowa kaznodziei zaskoczyły go trochę. Nie lubił pastora, nie lubił od samego początku, od pierwszej chwili, kiedy zetknął się z nim w Green Valley, choć nie umiałby podać żadnego rozsądnego powodu tej niechęci. A jednak nie była to taka nienawiść, jaką żywił do ludzi, którzy go skrzywdzili. To, co Ray odczuwał w stosunku do pastora Ashley, opierało się głównie na pogardzie. Gardził pastorem, bo wielebny nie był nikim ważnym. Nie okazał się przeciwnikiem, którym warto zaprzątać sobie głowę. Od początku traktował duchownego jak zło konieczne; nieodłączny, choć zbędny element rzeczywistości. Tej rzeczywistości, która otaczała go od przeszło czterech lat. Kiedy więc patrzył w starą, pooraną zmarszczkami twarz tego człowieka, w jasne, zmęczone i pełne dobroci oczy i na oprószone siwizną włosy, nie zdołał odnaleźć w sobie ani śladu żadnych innych uczuć poza niechęcią i pogardą.

     Zawsze starał się unikać pastora, od pierwszego dnia, od kiedy znalazł schronienie pod dachem sierocińca. Pytania o swoją przeszłość zbywał wyniosłym milczeniem, a prośby o przyjście na nabożeństwo natrafiały na zdecydowane, twarde „nie" Raya. Skutkiem tego przez całe cztery lata nie zamienił z pastorem Ashley więcej niż kilka słów.

     A teraz pastor znów stanął mu na drodze. Znów zamierzał wtrącić się w jego życie, zamiast zwyczajnie zostawić w spokoju. Przez chwilę Ray patrzył na duchownego, na tę twarz, tak dobrze znaną i nieznaną zarazem, ale nie znalazł żadnego sensownego powodu, żeby nie pójść z kaznodzieją. Nie miało znaczenia, czego może chcieć pastor, nie interesowało to Raya w żadnym stopniu. Ani przez chwilę nie zrodziła się w nim ciekawość, co też ten stary, dobrotliwy człowiek – pastor Ashley – ma do powiedzenia jemu; nieustępliwemu, zamkniętemu w sobie, wyniosłemu i pełnemu nienawiści – Rayowi.

     Wszedł za pastorem do domu i znalazł się w niedużej izbie urządzonej z rzucającą się w oczy już od samego progu skromnością pobielanych wapnem ścian i kilku prostych mebli z surowego drewna. Poza łóżkiem, szafą i stołem z dwoma krzesłami, znajdował się tu jedynie klęcznik umieszczony pod wiszącym na ścianie krzyżem i małe, proste biureczko wciśnięte w róg izby i trochę niepasujące do prostoty tego wnętrza. Pastor Ashley podszedł do stołu i wskazał Rayowi krzesło. Usiedli i przez chwilę oczy Raya znalazły się na wysokości wzroku pastora, ale chłopak nie chciał na niego patrzeć. Jego spojrzenie spoczęło na krzyżu, który znajdował się nieco powyżej głowy pastora, zawieszony na ścianie pomiędzy dwoma podłużnymi oknami. Na krzyżu wisiał człowiek, z rozłożonymi na boki ramionami, w nienaturalnej pozycji, z ciałem wygiętym w łuk i głową spoczywającą bezwładnie na ramieniu. Miał otwarte oczy i Rayowi wydawało się, że patrzy prosto na niego i że te oczy są takie same jak oczy pastora. Wiedział też, że ten wiszący na krzyżu człowiek to Jezus, syn boga. Wiedział to od Charliego, który co tydzień chodził na nabożeństwa i uczęszczał do szkółki niedzielnej.

    „Dobry bóg – pomyślał Ray z ironią. – Jakże ktokolwiek może oczekiwać jego zmiłowania i pomocy, skoro nie pomógł nawet własnemu synowi. To znaczy, że nie tylko mój ojciec był taki."

Ziemia nadzieiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz