ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY cz. 3

54 11 208
                                    

2

          Zmęczona całodzienną podróżą Mines spała kamiennym snem aż do samego rana. Ray nie obudził jej w nocy, żeby go zmieniła. Sam spał niewiele, zdrzemnął się krótko nad ranem. Nakrzyczała na niego, kiedy się obudziła.

     – Pozwoliłem sobie zaparzyć kawę – powiedział z gracją, w odpowiedzi na pretensje i narzekania. – Skosztujesz?

     – Przestań błaznować! – skarciła go. – Mówię poważnie. To ja powinnam pilnować ognia, bo to moja wyprawa, a nie wysypiać się, podczas gdy ty...

     – Tak? – przerwał jej. – Myślałem, że to nasza wyprawa.

     Nalał kawy i podał jej kubek.

     – Nie to miałam na myśli – odparła zmieszana.

     – Wiem, wiem. Ale nie myśl, że tylko ty jesteś twarda. Nie chowano mnie pod kloszem i jedna nieprzespana noc to dla mnie nie koniec świata.

     – Dobrze – zgodziła się. – Jeśli chcesz, będziemy mieli równe prawa. Ale dziś kupujemy jucznego muła, koc dla ciebie, a jak się uda, to może jeszcze jakieś śpiwory.

     – Znasz portugalski? – zainteresował się.

     – Nie bardzo. Kilka słów.

     – Ale jest nadzieja, że się dogadasz w sprawie tego muła i śpiworów?

     – Nadzieja jest – potwierdziła. – I jest też wiara. A miłość przyjdzie z czasem – mruknęła.

     – Słucham?

     – Nic, nic. Tak sobie gadam do siebie. No, zwijamy obóz i czas w drogę.

     Złożyli cały majdan, ugasili ognisko, które teraz ledwie się tliło i osiodłali konie. Wyruszyli w dalszą drogę, a po kilkunastu milach na horyzoncie ukazały się jakieś zabudowania wyglądające jak skromne chaty małej wioski. Przyspieszyli trochę i wkrótce znaleźli się pomiędzy zabudowaniami. Już na pierwszy rzut oka chałupy wyglądały na ubogie. Stały na brudnych, zaniedbanych podwórzach, gdzie leniwie grzebały w ziemi kury, bawiły się dzieciaki, a czasami w jakiejś błotnistej małej kałuży taplały się kaczki. W niektórych zagrodach smętnie ujadały wychudzone kundle.

     Dwoje obcych ludzi na koniach wywołało zainteresowanie miejscowych wieśniaków. Mężczyźni spoglądali na nich nieufnie, niektórzy nawet wrogo. Kobiety odrywały się od swych zajęć, by przez chwilę poprzyglądać się z zaciekawieniem. Te mniej śmiałe zerkały przez okna. Ledwo dostrzegalnie odchylały firanki, by po chwili na powrót skryć się za nimi jak spłoszone dzikie zwierzęta. Jedynie bosonogie, śniade, ciemnowłose dzieciaki, które biegały i przekrzykiwały się, wszędobylskie i ciekawskie, okazywały wyraźne, po trosze zuchwałe zainteresowanie, a Ray patrząc na nie, pomyślał:

     „Wszystkie one są do siebie podobne i przypominają Charliego, kiedy był mały."

     Dojeżdżali prawie do ostatnich chałup i Mines powiedziała:

     – Obawiam się, że ostatniego muła zjedzono tu w zeszłym stuleciu.

     – Nie martw się. Zanim dotrzemy do Montany, na pewno coś się trafi.

     Opuścili wioskę i pojechali dalej. Jednak mieli przekonać się, że tego dnia szczęście będzie im sprzyjać. Wczesnym popołudniem zza zwartej grupy drzew i zarośli wyłoniły się zabudowania małego puebla, gdzie – ku wielkiej uldze Mines – znaleźli niewielki sklepik zaopatrzony podobnie jak sklep Eugene'a Picketta w Little Salvador prawie we wszystkie niezbędne do życia artykuły.

Ziemia nadzieiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz