Do celu podróży, za który obrali duże miasto o nazwie Pittsburgh, dotarli po mniej więcej tygodniu. Kiedy wyskoczyli z pociągu i szli w stronę spowitego poranną mgłą zarysu przedmieść, tliła się w nich jeszcze odrobina nadziei, choć nie obiecywali sobie zbyt wiele po tym, co zobaczyli w kolejnych mijanych po drodze miejscach. Jack miał złe przeczucia. Zaczął je mieć mniej więcej w połowie drogi, kiedy zauważył, że mimo iż dzień za dniem posuwają się naprzód, coraz dalej na północ, sytuacja ani na jotę nie ulega zmianie. Wkrótce obaj mieli przekonać się, że przeczucia chłopaka okażą się jak najbardziej prawidłowe.
– Jestem głodny jak wilk – powiedział Jack.
– W której restauracji zjemy? – Stan porozumiewawczo mrugnął okiem, ale tak naprawdę żadnemu z nich nie było do śmiechu.
Kiedy dotarli wreszcie do miasta, spróbowali rozeznać się, czy można dostać tu pracę, ale szybko przekonali się, że nie ma na to widoków. Znów zmuszeni byli ukraść, żeby przeżyć. Ale tym razem i to okazało się trudnością nie do przezwyciężenia. Wreszcie w śmietniku na zapleczu dużej restauracji znaleźli kilka kromek czerstwego chleba. To musiało starczyć im za cały posiłek i ostatecznie odebrało nadzieję i przekonało, że gdziekolwiek by się udali, czekają te same kłopoty.
– Mam tego dość! – powiedział Jack.
– Masz dość? A co ja mam powiedzieć? Jesteś w kraju ledwo kilka dni, a ja żyję tak przeszło rok.
– Co proponujesz? – spytał, bez nadziei na uzyskanie sensownej odpowiedzi.
– Nie wiem... – Stan się zamyślił. – Podobno w Chicago można zarobić na nielegalnych walkach bokserskich. Umiesz się bić?
– Daj spokój. To zły pomysł. W każdym razie nie radziłbym ci pakować się w takie łajno.
– Zatem co? Masz co lepszego na myśli?
– Może powinniśmy spróbować w Kalifornii...? – zaczął Jack niepewnie.
– Twoje rodzinne strony?
– Tak. I pamiętam, że tam nigdy źle się nie działo. To kraina mlekiem i miodem płynąca. Może powinniśmy jednak pojechać?
Stanley uśmiechnął się ze smutkiem i rozgoryczeniem.
– Kraina mlekiem i miodem płynąca – powtórzył ponurym głosem. – Byłem w tej krainie szczęśliwości, jak wybuchło to całe piekło. Ojciec sprzedał wszystko, co mógł sprzedać, choć niewiele tego raptem było. Pieniędzy starczyło na starą furgonetkę, do której wszystkich zapakował. Mieszkaliśmy w Kansas, jakieś czterdzieści mil na wschód od Wichita. Tą furgonetką pojechaliśmy prosto do Kalifornii. Nie rozważaliśmy nawet innych możliwości. A wszystko przez cholerne rządowe ulotki! Ojciec, tak zresztą, jak wielu innych z naszych stron, a pewnie i z reszty kraju, uwierzył we wszystko, co tam stało napisane. A pisali, że w Kalifornii można się osiedlić, że tam jest dużo pracy, w ogrodnictwie i w rolnictwie.
Więc pojechaliśmy. Droga była daleka, ciężka. Młodsza siostra chorowała... Ale ojciec uparcie wierzył, że tam zaczniemy wszystko na nowo, że urządzimy się na pięknej ziemi, pełnej winnic i pomarańczy dojrzewających na drzewach.
Kiedy tam dotarliśmy... Robota, i owszem, trafiała się. Ciężka. I dużo takich rodzin, jak nasza tam zjechało. Zostaliśmy, bo nie było innej rady. Wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy ze sobą, poszły w drodze, na jedzenie i benzynę. I nie mieliśmy za co jechać dalej. To znaczy zawrócić, bo dalej na zachód to tylko ocean. Ale zawrócić nie mieliśmy do czego. Ani domu, ani ziemi, jedynie stara ciężarówka... Ojciec postanowił więc, że bez względu na wszystko zostaniemy. Ciągle jeszcze był dobrej myśli. Dostaliśmy pracę. Przy zbiorze owoców. Zakwaterowali nas w drewnianych barakach, które stały ciasno, jeden obok drugiego, na ogrodzonym terenie zwanym tam „miastem". Później dowiedziałem się, że takich „miast" jak nasze postawili więcej. Ale niech cię nie zwiedzie piękna nazwa, bo to zwyczajne obozy, czasami nawet ogrodzone wysoką siatką i drutem kolczastym, z uzbrojonymi strażnikami, pilnującymi bramy. Nie wolno wychodzić bez pozwolenia. Jeśli komuś udało się wymknąć, a miał pecha i trafił na patrol policji, odprowadzali z powrotem. Zdarzało się, że strzelano do uciekających, jak pragnę zdrowia. Kalifornijską policję sowicie wynagradzali bogaci plantatorzy, u których pracowaliśmy. Wszyscy pracowali, kobiety w ciąży i dzieci też. Harówka w pocie czoła, od świtu do nocy, za parę centów, za które musieliśmy opłacać nocleg i się wyżywić. A w miejscowych sklepikach drogo liczono za żywność.
CZYTASZ
Ziemia nadziei
General FictionWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...