5
Zima odchodziła równie wolno i leniwie, jak nadchodziła. Dni wydłużały się stopniowo, ciągle przygaszone i napiętnowane ponurością. Początkiem marca puściły mrozy i powiało cieplejszym powietrzem. Śnieg zaczął z wolna znikać i ustępował miejsca mokrej, wodnistej brei, a potem samej wodzie, wszechobecnej, kapiącej ze wszystkich dachów, spływającej maleńkimi strumyczkami z pagórków w niżej położone miejsca, a czasem kapiącej z nieba, gdy pędzone wiatrem chmury spiętrzały się i zawisały nisko nad ziemią, żeby zaraz potem oddać nadmiar wilgotnego ciężaru. Kiedy śnieg zaniknął zupełnie, a słońce zaczęło przygrzewać trochę mocniej, obudziła się do życia także cała przyroda. Spomiędzy pożółkłych i zmęczonych kępek zeszłorocznej trawy zaczęły nieśmiało wyzierać młode jasnozielone listki. Nagie gałęzie, nasączone wilgocią, w wielu miejscach pęczniały nieznacznie, a potem pękały, by odsłonić zawiązki liści. Ptaki ożywiły się, częściej przysiadały na budzących się do życia drzewach, a wróble wykłócały się głośno, całymi stadami okupując podwórka i drogi. Coraz mocniej przygrzewające słońce wysuszało pozostałe po zimie kałuże, nasiąkniętą wodą ziemię i przemoczone pokrycia dachów. Kilka słonecznych dni sprawiło, że zieleń wybucnęła feerią wszystkich swoich odcieni i obsypała młodymi listkami każde drzewo, krzew i badyl, w którym drzemały jakiekolwiek zalążki życia, choćby jedna mała kropla soków witalnych.
Mniej więcej w tym czasie, korespondencja, którą prowadził pastor Ashley z wielebnym Drauttem, zaowocowała decyzją o wyjeździe do Brazylii. Pastor obiecał seminaryjnemu koledze, że zjawi się z chłopcami, jak tylko uda się pozałatwiać wszystkie formalności. Zajęło to kilkanaście następnych tygodni, ale końcem lipca Gilbert Ashley mógł ogłosić chłopcom dobrą wiadomość. W sierocińcu pastora zapanował szał radości. Dzieciaki biegały po całym domu, przekrzykiwały się i w gorączkowym pośpiechu pakowały drobiazgi przy niemających końca rozmowach o podróży koleją do Norfolk w Virginii i rejsie statkiem na drugi kontynent. Snuli setki domysłów i planów związanych z przyszłym życiem na nowej ziemi, a pastor śmiał się, kiedy widział radosne podekscytowanie i doradzał mniejszy pośpiech przy pakowaniu, jako że do podróży pozostawały prawie dwa długie tygodnie. Te argumenty nie trafiały jednak do przekonania i w niczym nie umniejszały radości i zapału, z jakim chłopcy szykowali się do nowego życia, które miało rozpocząć się lada dzień, gdzieś tam bardzo daleko od Green Valley.
6
– Ray, amigo! Wiesz, co będzie?! – Charlie z impetem wpadł do składziku Raya. – Czy wiesz, co będzie?!
– Uspokój się, mieszańcu – przywołał go do porządku Ray. – Nie zachowuj się jak dzikie zwierzę, tylko powiedz spokojnie, o co chodzi.
– Jak mam być spokojny, kiedy taka wiadomość!
– Powiedz wreszcie, w czym rzecz.
– Wyjeżdżamy, amigo! Wszyscy wyjeżdżamy! – Twarz Charliego promieniała niewysłowioną radością.
– A dokąd to, jeśli można wiedzieć? – Ray pozostawał nieodmiennie spokojny.
– Jedziemy wszyscy do Brazylii! To bardzo daleko, bardzo. Aż w tamtej drugiej Ameryce. No, wiesz, tej, co to jest na dole, pod naszą!
Ray przez chwilę przyglądał się Charliemu ze zmarszczonym czołem. Niewiele zrozumiał z tej chaotycznej przemowy.
– Co ty pleciesz, mieszańcu?
– Ano tak! Przecie prawdę ci gadam – gorączkował się Charlie. – Pastor to nawet na mapach pokazywał. A to idzie tak: ta nasza Ameryka, co to teraz mieszkamy, jest na górze, a ta druga, znaczy ta, gdzie jedziemy, na dole, pod naszą! Tak stoi na mapach wyrysowane.
CZYTASZ
Ziemia nadziei
General FictionWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...