Jack szedł niespiesznie głównym traktem Little Salvador. Przemierzał tę drogę po raz kolejny. I po raz kolejny odczytywał znane już napisy i szyldy. Szkoła. Cyrus Taney – Sędzia dla osady Little Salvador. Sklep Eugene'a – Wszystko. Miasteczko wydawało się rozleniwione, a życie spowolnione – czy to przez upał, czy też panującą tu specyficzną atmosferę. Większość mieszkańców wiedziała już o jego obecności, ale Jack zauważył, że zarówno ci, którzy wiedzieli, jak i pozostali, przyglądają się w jednakowy sposób – z mieszaniną zaciekawienia i zdziwienia, typowego dla tych miejsc, gdzie podróżnicy zjawiają się z rzadka lub wcale. Kiedy patrzył na osadę, odniósł wrażenie, że jest w jednym z tych miasteczek, gdzie każdy wie o innych więcej niż o sobie samym, a drzwi domu można pozostawić otwarte na oścież bez obawy, że zostanie się okradzionym.
Skręcił w prawo tuż za zakładem „mistrza grzebienia i brzytwy", a po chwili jego oczom ukazały się obszerne wybiegi dla koni przy stajniach Mathew Sullivana. Jeden z nich otaczali stojący w grupkach ludzie. Jack wiedział, na co patrzą. Wprawnym, fachowym okiem ocenił spacerującego po wybiegu ogiera. I z uznaniem pokiwał głową.
*
– Mat, proszę cię, pozwól mi! – W głosie Mines słyszał błagalną prośbę. – Ostatni raz, zgódź się, Mat!
– Zawsze mówisz, że to ostatni raz – odparł, oganiając się przed nią, jak przed natrętną muchą. – Przecież wiesz, co powiedział twój ojciec.
– Ojciec się nie dowie.
– Akurat! Widzisz tych wszystkich ludzi? – Mat wskazał ręką tłumek przy wybiegu. – Jest tu chyba połowa osady.
– I co z tego?
– To, że najdalej dziś wieczorem będzie o tym gadać całe Little Salvador. U fryzjera, w knajpie, w sklepie...
– Ojciec strzygł się w zeszłym tygodniu – przerwała mu. – Nie robi zakupów u Eugene'a i nie przesiaduje u Lucy. Mat? – odezwała się znów Mines błagalnie i spoglądała na wybieg z niekłamanym podziwem w oczach.
– Nie.
– Mathew! – powtórzyła z naciskiem.
– Nie.
– Jeśli nie pozwolisz mi tego zrobić, to nigdy w życiu nie odezwę się do ciebie – zagroziła.
– Twój ojciec urwie mi...
– Biorę wszystko na siebie – przerwała Mines z nadzieją w głosie. – W razie czego mogę powiedzieć, że przystawiłam ci strzelbę do głowy.
– I myślisz, że zastępca szeryfa da się złapać na takie historyjki?
– Nie wiem, ale jeszcze raz powtarzam ci, że biorę całą winę na siebie. Muszę spróbować, Mat, rozumiesz? Po prostu muszę! On jest tego wart.
– Ten ogier? Czy tamten stojący przy ogrodzeniu? – spytał Mat z chytrym uśmieszkiem i ruchem głowy wskazał opartego o żerdzie Raya.
– To nie było zabawne – odparła Mines bez uśmiechu. – Daj sznur.
– Nie powiedziałem, że się zgadzam.
– Nie musiałeś. Widzę to w twoim spojrzeniu. No, dawaj, szkoda czasu.
– John mnie zabije – powiedział Mat zrezygnowany i wręczył dziewczynie sznur.
Mines odetchnęła głęboko i zgrabnie przeskoczyła przez żerdzie wybiegu, ze sznurem zaciśniętym w garści.
CZYTASZ
Ziemia nadziei
General FictionWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...