6. Jedyna słabość Gabriela Keira Mitchella

267 10 21
                                    

Tej nocy zbudziło go ciche łkanie.

Wbrew senności ciążącej mu na powiekach, otworzył oczy. W ciemności niemal natychmiast odnalazł zakopane pod pierzyną ciało, które pogrążone we śnie drgało niekontrolowanie. Płakała tak niesamowicie cicho. Niewiele głośniej od spadających na parapet kropel deszczu, który tamtego dnia nawiedził las.

Niezwłocznie przyciągnął ją do siebie, czując pod opuszkami palców jej rozgrzaną skórę. Majaczyła ledwie słyszalnie pod nosem, kiedy z jej wciąż przymkniętych powiek lały się łzy będące namacalnym dowodem rozpaczy i cierpienia, jakie głęboko w sobie skrywała.

— Livi — powiedział ostrożnie, odgarniając z jej mokrego od potu czoła włosy. Dziewczyna pokręciła głową, próbując wyrwać się z jego ramion. — To tylko zły sen.

— Nie... — Pokręciła głową, wpadając w coraz głębszą beznadzieję. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej wydała mu się tak niewyobrażalnie bezbronna. Jakby świat pozbawił ją wszelakich murów, które mogłyby odebrać jej choć trochę cierpienia. — Chcę do mamy...

Gabriel zacisnął szczęki. W swoim życiu zawsze potrafił się wbrew pozorom odnaleźć. Łatwo przychodziło mu akceptowania cierpienia, gdyż do niego właśnie był przyzwyczajony. Było ono jego nieodłączną częścią, którą w odwecie za przeżyte krzywdy truł innych.

Jednak żaden ból nie równał się z tym, co czuł, kiedy patrzył na to, jak najważniejsza osoba w jego życiu rozpada mu się w rękach.

Wiedział, że dzieje się z nia coś bardzo złego. Widział to po tym, jak się uśmiechała, choć oczy miała tak nienaturalnie puste jak u lalki. Z czystym przerażeniem obserwował to, jak w aucie z nim luźno rozmawiała, mimo że jej dłonie tak bardzo się trzęsły, iż nie umiała utrzymać chociażby butelki wody. A co gorsze, ona zdawała się nie być świadoma tego, że ledwie stoi na własnych nogach. Że jej organizm upojony smutkiem, strachem i stresem przestaje funkcjonować.

Gabriel pierwszy raz od bardzo dawna nie wiedział, co ma począć. Pragnął zrobić absolutnie wszystko, by poczuła się lepiej, lecz obawiał się, iż nawet jego obecność nie będzie mogła równać się z żałobą po Penelope. Do tego dołączał również fakt, że James dalej pozostawał gdzieś na wolności, co... co budziło w nim to, czego tak bardzo nie chciał jej pokazywać.

Liviana stała się dla niego chodzącą definicją dobroci. Cała była z niej zbudowana. I tym też właśnie pragnął ją otaczać.

Gabriel nie kochał zbyt wielu osób. Wprawdzie to chyba nikogo. Od zawsze życie postrzegał jako szachy. Albo zbijesz ich, albo oni zrobią to z tobą. A biorąc pod uwagę to, jak wiele kosztowało go jego niedoświadczenie w dzieciństwie, nigdy więcej nie pozwolił sobie na przegraną.

Od prawie jedenastu lat nie kierował się sentymentami. Od prawie jedenastu lat nie ukazywał przed innymi swych głęboko skrywanych lęków. Od prawie jedenastu lat nie zapłakał ani razu.

Chciał wierzyć, że to dlatego też los ofiarował mu Livi. Że Bóg po tylu latach szarości powierzył mu kogoś, kto samym swoim uśmiechem potrafił rozjaśnić każdy ciemny odcień malujący jego życie. Że była nagrodą i błogosławieństwem po całym tym piekle, które przeżył.

Wiedział jednak, że tak nie było. Nie zasługiwał na nią. Nie był dobrym człowiekiem. A już szczególnie nie był wystarczająco dobry dla niej.

— Chcę do mamy. Proszę, ja tak bardzo chcę... — Poczuł, jak jej drobne dłonie zaciskają się na jego ramieniu. Wciąż pogrążona w jakimś koszmarze nie zdawała sobie sprawy, że w tym momencie była bezpieczniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

MarionetkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz