Ze ściśniętym gardłem odszukałem po omacku włącznik światła. Wmawiałem sobie, że tylko wydaje mi się, że na podłodze leży Becky. Kiedy przyćmione światło nad kuchenką indukcyjną rozświetliło część kuchni odważyłem się ponownie spojrzeć w dół. Wydałem z siebie zduszony okrzyk, a przez moje ciało przeszedł straszliwy dreszcz. Tuż obok moich nóg leżało ciało Rebeccy. Była blada. Bardzo blada. Z jej rozciętych nadgarstków ciekła krew. Co ja gadam! One nie było rozcięte, one były poharatane jakby dopadł się do nich pies, albo coś większego. Wokół jej ciała tworzyła się coraz to większa plama szkarłatnej cieczy. Wiedziałem, że jeśli się nie ruszę i czegoś nie zrobię ona umrze. Przez chwilę nie potrafiłem znieść jej widoku. Zbyt dużo mi przypominał, ale musiałem się przełamać.
- Jeremy!? Co się dzieje? - usłyszałem z góry zaspany głos Ryana.
Nie mogłem doprowadzić do tego, żeby zobaczył całą tą sytuację.
- Zadzwoń po rodziców i idź spać! - odkrzyknąłem mając nadzieję, że chłopak mnie posłucha.
Chwilę później słyszałem jak młody coś mówi. Ponownie zwróciłem swoją uwagę na dziewczynę. Uklęknąłem przy niej i sprawdziłem jej puls. Był zdecydowanie zbyt słaby. Nie wiedziałem, czym zatamować stale cieknącą krew, więc po prostu jak najszybciej ściągnąłem koszulkę, rozdarłem ją na pół i zawiązałem powyżej rozcięć na każdej ręce.
- Nie rób mi tego Becky! - mówiłem drżącym głosem.
Wyciągnąłem z kieszeni telefon i wykręciłem numer pogotowia. Miła pani przyjęła moje zgłoszenie i powiedziała, że wyślą karetkę jak najszybciej się da. Zrobiłem wszystko co mogłem, teraz liczy się tylko to kiedy przyjadą służby medyczne. Spanikowany wziąłem dziewczynę w ramiona i zacząłem nią delikatnie poruszać. Cała ta sytuacja zbyt mocno przypominała mi o zdarzeniu z przeszłości, o którym nie chciałem pamiętać.
- Proszę Cię, Becks. - szeptałem cały czas tuląc do siebie dziewczynę. - Nie chcę, żeby to się powtórzyło. Nie chcę, żebyś opuściła mnie tak jak ona. Nie rób mi tego!
Nie mogłem powstrzymać łez, które cisnęły mi się do oczu. Nie wiem przez ile, ale siedziałem w takiej pozycji, aż do przybycia karetki i rodziców. Później wszystko działo się zbyt szybko. Lekarze podłączyli Rebeccę do jakiejś aparatury i na sygnale odwieźli do szpitala. Razem z nią pojechała Carmen. Kobieta była zrozpaczona, podobnie z resztą jak ojciec. Ja natomiast nie potrafiłem nic zrobić. Wszyscy zadawali mi pytania, ale nie umiałem, albo i nie chciałem na nie odpowiedzieć. Po prostu stałem z opuszczonymi rękoma i wpatrywałem się w miejsce, w którym zniknęła chwilę wcześniej karetka. Łzy już nie leciały, a jedynie pozostawiły po sobie słone ślady na moich policzkach. Musiałem być silny za nas oboje.
- Uratują ją, synu. - poczułem na ramieniu dłoń ojca.
- A co jeśli nie? - ledwo wydusiłem z siebie te słowa.
- To się nie powtórzy, rozumiesz?
Pokiwałem twierdząco głową, ale sam miałem wątpliwości co do tego. Nauczyłem się dawno temu, że historia lubi się powtarzać, ale nie wiedziałem, czemu akurat w naszej rodzinie?! Nie mogłem stracić kolejnej osoby, którą kocham i to w taki sposób! Z bezsilności opadłem na podłogę i schowałem twarz w dłoniach. Byłem cholernie zły na siebie, że tak długo zwlekałem z zejściem na dół. Może gdybym zszedł od razu do niczego by nie doszło? Nie mogę sobie wybaczyć, że wolałem zaczekać. Przecież to bezsensu.
- Ubierz się i pojedziemy do szpitala. - usłyszałem obok siebie głos taty i jak za dotknięciem magicznej różdżki zerwałem się na równe nogi i pobiegłem na górę.
Dosłownie minutę później stałem ubrany przed domem. Dłonie pociły mi się ze strachu, a moją głowę stale nawiedzały obrazy ciała szatynki. Krew. Wszędzie była krew. Chyba nawet tego nie ogarnęliśmy. A co jeśli Ryan to zobaczy? Przecież to jeszcze dziecko. Z sercem w gardle wsiadłem do samochodu i ruszyliśmy w stronę szpitala.
****
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ...
- Dzień dobry, kochanie. - powiedziałem łagodnie wchodząc do sali, w której leżała dziewczyna.
Na szafce obok ustawiłem wazon z kwiatami, które właśnie przywiozłem. Sam usadowiłem się na krześle obok łóżka.
- Jak się czujesz? - zapytałem, ale jak zwykle odpowiedział mi tylko odgłos pikającej aparatury, do której podłączona była Rebecca.
Czułem się jak wariat. Od dwóch tygodni przesiaduję każdą wolną chwilę w tym jebanym szpitalu i zadaję szatynce pytania, na które i tak nie odpowie, bo nawet ich nie słyszy. Dziewczyna, po tym jak straciła bardzo dużo krwi zapadła w śpiączkę. Lekarze nie chcieli mi powiedzieć, co jest grane, a i Carmen nie mówiła zbyt dużo. Kiedy się widzieliśmy chodziła smutna i praktycznie wcale się nie odzywała. Na temat zdrowia Rebeccy rozmawiała tylko z ojcem. Mnie nie chcieli powiedzieć co się dzieje, zbywając stale tekstami "jest dobrze". Ale no kurwa! Nic nie jest dobrze. Moja dziewczyna leży w szpitalu od dwóch tygodni, ledwo oddycha i gdyby nie całe te urządzenia pewnie od razu by umarła. Było mi strasznie patrzeć na jej drobne ciałko podłączone do plątaniny kabelków i rurek. Wcześniej była chuda, ale teraz wyglądała jak trup. Pod oczami miała ciemnofioletowe sińce, policzki pozapadane, a usta wysuszone. Wszystkie kości widocznie rysowały się pod cienką, bladą skórą. Złapałem ją za rękę i delikatnie ścisnąłem.
- Becky... Nie wiem, czy mnie słyszysz i nie wiem, po co w ogóle się odzywam, ale to mi pomaga. - wyszeptałem patrząc na jej zamknięte powieki. - Już kiedyś przez to przechodziłem, wiesz? Siedziałem dokładnie tak jak teraz i trzymałem ją za rękę... Minęło tyle lat, a ja nadal nie mogę pogodzić się z jej stratą... Nikt nie może się pogodzić. Więc, proszę Cię Becky, nie rób mi tego. Nie możesz odejść, rozumiesz? Nie możesz! Bo o ile tamto przeżyłem, teraz bym umarł razem z Tobą...
Ostatnie słowa wypowiedziałem na jednym tchu. Gorące łzy znów zaczęły spływać po moich policzkach, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Przez ostatnie dwa tygodnie płakałem ilekroć tutaj przyszedłem. Robiłem to zdecydowanie częściej, niż przez całe swoje życie. Nagle poczułem, że nie mogę więcej tu siedzieć. Nie teraz.
- Kocham Cię, Becks. Pamiętaj o tym. - powiedziałem składając na jej czółku delikatny jak piórko pocałunek.
Z ociąganiem się wstałem z krzesła i ruszyłem do wyjścia. Kiedy nacisnąłem na klamkę w pomieszczeniu rozległ się dziki pisk, a kiedy się odwróciłem aparatura zaczęła migać na czerwono i niemiłosiernie pikać. Stałem jak zamurowany. Nawet wpadnięcie lekarza i dwóch pielęgniarek nie zdołało przywrócić mnie do rzeczywistości.
- Proszę stąd wyjść! - poczułem szarpnięcie za ramię i nagle wypadłem na korytarz, a za mną młoda kobieta.
- Ale ja...
- Nie możesz tam wejść! - warknęła na mnie i z powrotem weszła do sali.
Minutę później wszyscy wyszli z niej pchając w zabójczym tempie łóżko, na którym leżała Rebecca.
- Proszę zawołać doktor Thomson! - krzyknął lekarz. - Coś się dzieje z płodem!
I zniknęli. A ja stałem zdezorientowany pośrodku korytarza, raz po raz popychany przez biegnący personel szpitala. Mój mózg bardzo wolno trawił ostatnie wydarzenie, ale czy dobrze usłyszałem? Czy ten lekarz powiedział o " płodzie"?
![](https://img.wattpad.com/cover/34940290-288-k844255.jpg)
CZYTASZ
Save Me Now
RomanceCzasem tak jest, że osoba poznana przypadkiem staje się dla nas najważniejszym elementem życia. Ale co zrobić, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo? Lub co ważniejsze, czy ta druga osoba chce zostać uratowana? Jeremy White jest spokojnym nastolatkiem, k...