Rozdział 45

14.2K 843 34
                                    

Rozdział 45

Ręce, w których trzymałam kwiaty zaczęły mi się pocić, kiedy zauważyłam go na horyzoncie. Ptaki ćwierkały, osy zaczynały znów naprzykrzać życie, upał znowuż nie był taki dotkliwy, było po prostu ciepło, a ja zamiast korzystając z tak pięknego dnia, jakim nas obdarzyła wiosna, no nie wiem, na przykład na Karaibach, pijąc Martini ze słomki i z pięcioma Afroamerykanami tańczącymi wokół mnie, to stałam na cmentarzu w Nowym Jorku, na głównej alei i patrzyłam, jak Matt Ward, zaintrygowany zmierza w moim kierunku.

Parsknęłabym śmiechem z chwilą, kiedy sobie wyobraziłam tą scenkę na Karaibach, jednak fakt, że nie za bardzo radziłam sobie w sytuacjach stresowych całkowicie mnie sparaliżował.

Bo to była sytuacja stresowa.

Nie widziałam go trzy tygodnie. Trzy tygodnie bez jego uśmiechu, tego niesamowitego i szczerego. Bez jego spojrzenia, tego pełnego adoracji i uwielbienia, tak, jakbym była siódmym cudem świata. Bez jego pobłażliwych komentarzy, które dotyczyły mojego roztargnienia i ogólnej głupoty. Trzy tygodnie bez niego.

I inaczej niż przypuszczałam, wyglądał tak, jak zawsze uwielbiałam go widywać. Nieformalnie, w lekkiej skórze, koszuli pod spodem i jeansach. Po prostu jak Matt, tylko ten o wiele bardziej rozluźniony i otwarty na innych, na mnie.

Szybko pokonał odległość dzielącą nas i stanął przede mną.

Uśmiechnęłam się lekko, patrząc w jego szare oczy, te których tak mi brakowało, nawet jeśli sobie tego wcześniej nie uświadomiłam.

- Miałam nadzieje, że przyjdziesz. - Powiedziałam cicho. Całe szczęście mój głos jakimś cudem wydawał się spokojny i zrównoważony. Czyli całkowite przeciwieństwo do tego, co czułam w środku.

Przez moment nadal patrzył na mnie, tak, jakby sprawdzał czy nadal jestem tą samą Natalie Scott.

- Dobrze cię widzieć. - Szepnął po chwili.

Odchrząknęłam.

- Pewnie zastanawiasz się czemu prosiłam cię o spotkanie akurat tutaj.

Pokręcił głową.

- Nieważne. Po prostu cieszę się, że cię zobaczyłem. - Uśmiechnął się powoli.

Przegryzłam wargę. Cholera. Czułam się zupełnie jakbym cofnęła się w czasie do chwili, kiedy go poznałam i znów byłam zdenerwowana z każdym słowem, które do niego mówie.

Zacisnęłam palce na kwiatach, które trzymałam w ukryciu za plecami.

Muszę wykorzystać swój nieodłączny sposób na wszystko: palnięcie prosto z mostu.

- Peter Ward. Aleja 67, grób 128. Po to tu przyszliśmy. - Momentalnie zbladł, nerwowo spojrzał w bok, potem znów na mnie. - A raczej ty. Ja przyszłam, jako osoba wspierająca.

Przeczesał włosy ręką.

- Nie mam kwiatów. Ani znicza. - Mruknął szybko. Łapał się ostatniej deski ratunku i... nie mogłam go winić. Widziałam, jak strach pojawia się w jego oczach, strach który zazwyczaj ukrywał pod swoją maską.

Uśmiechnęłam się miło i wystawiłam prawą dłoń z kwiatami do przodu.

- Ale ja mam.

Wiedziałam, że pójdzie. Że zrobi to, chociażby dla mnie. Nawet się tak bardzo nie przeciwstawiał. Jednak to nie miało sensu póki on sam nie będzie chciał.

Zrobiłam krok do przodu, zbliżając się do Matta.

- Może ty nienawidziłeś go, a on ciebie, ale musisz zamknąć tamten rozdział w swoim życiu. Tylko tak będziesz w stanie pójść dalej, a oboje wiemy, że to nie daje ci spokoju. - Zacisnął szczękę. - Spróbuj, tym razem dla siebie, Matthew.

Zaufaj MiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz