Następnego dnia rano czwórka wychowanków zamkowego sierocińca siedziała na niewygodnych drewnianych ławach przed gabinetem barona Aralda. Michael wiercił się niespokojnie patrząc to w podłogę, to w sufit, to na swoje ręce. Norton miał na wpół przymknięte oczy i zacięty wyraz twarzy, z czego można było wywnioskować, że głęboko nad czymś rozmyśla, więc nie wolno było mu przeszkadzać. Rose była bardzo zadowolona z siebie i pewna, że osiągnie wszystko, czego pragnie, co strasznie irytowało Daisy, która usilnie starała się nie dać tego po sobie poznać.
Nagle drzwi do gabinetu pana Redmont otworzyły się z rozmachem. Wszyscy podskoczyli na ławach zaskoczeni nagłym ruchem.
- Kandydaci! Do środka! - powiedział, a właściwie wykrzyczał, Martin, sekretarz barona Aralda. - No już, ruszać się! Jego wysokość nie ma całego dnia! - dorzucił widząc, że nikt nie jest chętny, żeby podnieść się z drewnianych ław, które nagle wydały się wychowankom sierocińca niezwykle wygodne.
Daisy westchnęła w duchu i podniosła się. Wiedziała, że jeśli ona nie zrobi pierwszego kroku, to nikt go nie zrobi. Kątem oka zobaczyła twarz Rose, z której nagle zszedł cały kolor i pewny siebie uśmiech, oraz Michaela, który przyglądał się jej z nadzieją. Daisy wyprostowała się i z gracją ruszyła w stronę otwartych drzwi mijając wyraźnie niezadowolonego Martina.
Gabinet barona Aralda był ogromny. Wysokie pomieszczenie z betonowych bloków zrobiło na Daisy wrażenie, chociaż nie dała tego po sobie poznać. Gabinet był urządzony dość skromnie: we wschodniej ścianie było wielkie okno z drewnianymi okiennicami, na środku pomieszczenia znajdował się potężny dębowy stół zawalony stertą papierzysk, a przy nim stało kilka krzeseł dla gości oraz wielkie krzesło dla barona, co prawda niezwykle skromnie wykonane, ale robiło wrażenie.
- Ustawić się w równej linii! - zawołał Martin, teraz już zadowolony, zapewne z faktu, że mógł sobie kimś porządzić, a ten ktoś miał obowiązek go słuchać. Komuś z jego posadą zdarzało się to nieczęsto. - Od najwyższego, proszę! - dorzucił wskazując miejsce, w którym miał stanąć Michael.
Chłopak pospiesznie zajął wyznaczone miejsce chcąc ukrócić cierpienia swoim biednym uszom. Zaraz za nim ustawił się Norton, który wciąż się nad czymś zastanawiał. Kolejna stanęła Rose z kpiącym uśmieszkiem, niemalże odpychając na bok Daisy, która nawet nie drgnęła utrzymując pełną powagę i starając się złożyć ręce tak, żeby nie wyglądało to źle, ale żeby też nie było widać, jak bardzo się trzęsą.
Małe, boczne drzwiczki, których wcześniej nikt nie zauważył, otworzyły się, a do środka wmaszerował mężczyzna potężnej postury z ciemnymi włosami i brodą, na której pojawiły się pierwsze ślady siwizny. Martin nie zwrócił na niego uwagi zajmując się ustawieniem Michaela w pozycji godnej do pojawienia się przed baronem.
- Stań prosto! Jak ty wyglądasz?! Plecy proste, głowa do góry! Tak, do góry! Ale nie aż tak! Nie masz patrzeć w sufit, tylko na barona! - pouczał swoim krzykliwym głosem, i tak już zestresowanego chłopaka.
- Martinie. - odezwał się Arald swoim tubalnym głosem. - Daj już mu spokój. - machnął lekko ręką zasiadając na krześle za stołem.
Sekretarz podskoczył zaskoczony i natychmiast odwrócił się w stronę swojego pracodawcy stając w pozycji, według niego, na baczność. Zdaniem Daisy powinien jeszcze popracować nad trzymaniem kolan razem, bo kiedy złączał stopy, one mu się rozjeżdżały, przez co wyglądał jak napuszony kogut. Dziewczynie chciało się śmiać, ale utrzymała kamienny wyraz twarzy.
- Wasza Wysokość! - zawołał Martin, a echo jego głosu rozniosło się po pomieszczeniu. - Kandydaci gotowi do Wyboru!
- Tak, widzę. - baron skrzywił się mimo woli, a słowa sekretarza grzmiały mu w uszach jeszcze przez pewną chwilę. - Poproś Mistrzów Sztuk do mojego gabinetu, tylko błagam cię, nie krzycz na nich, poproś.
CZYTASZ
Kurierka | Zwiadowcy
FanfictionWill i Daisy wychowali się w sierocińcu zamku Redmont. Pozbawieni nazwiska i wiedzy o własnej przeszłości, mają jedynie siebie nawzajem. Szlachetność barona jednak pozwala im wziąć życia we własne ręce i zbudować historię na nowo. Zastanawialiście...