Dzisiejszy rozdział również jest pisany na ostatnią chwilę 😅 ale mam nadzieję, że nie będziecie zawiedzeni. Miłego czytania 😉
____________________________________
Pożar został już do reszty ugaszony. Prawie pół zamku było zalane wodą, aby przypadkiem ogień się nie wznowił. Uszkodzone pokoje będą musiały przejść gruntowny remont, ale całe szczęście Arald miał na to fundusze.
Pauline i Halt przesłuchali dziewczynę, którą wyniesiono z pożaru. Okazało się, że ani nie była mądra, ani nie czuła się winna. W pełni przyznała się do podłożenia ognia. Zrobiła to, bowiem liczyła na przerwanie ceremonii zaślubin; pan młody zostawiłby wtedy swoją wybrankę, przybiegł ją uratować z zabójczego ognia, a wtedy to ona stałaby się jego wybranką serca. Nie było pewne czy dziewczyna była szalona, czy po prostu nasłuchała się romantycznych opowiastek, które nijak się mają do rzeczywistości. Król jednak zdecydował się wtrącić w sprawę swoje dwa słowa i rozkazał, aby rodzina dziewczyny wypłaciła zadośćuczynienie za wyrządzone przez nią szkody. Zapewne jej rodzice, żeby ukarać głupotę dziewczyny, oddadzą jej posag, który mogłaby wnieść w przyszłe małżeństwo. Mało kto zechce pannę bez posagu, a ta była pośredniej urody, tak więc jej szanse na zamążpójście drastycznie zmalały.
W gruncie rzeczy sytuacja w Redmont ustabilizowała się. Część gości już wyruszyła w drogę do domu, w tym arydzka delegacja z księżniczką Naadiyą na czele oraz król ze swoją świtą. Większość jednak zdecydowała się zostać, aby móc uczestniczyć w biesiadzie, jaką obiecał wydać baron Arald na tydzień po niefortunnym pożarze.
Jedynie Daisy traciła zmysły. Ludzie przychodzili do niej z ważnymi i nieważnymi sprawami z całego kraju, na które ona nie miała większego wpływu. Wierzono, że potrafi ona porozmawiać z kim trzeba i załatwić każdy problem. Większość z nich jednak, owe problemy wymyślało tylko po to, żeby móc zamienić słowo, albo nawet i tysiąc słów, z przyszłą baronową Redmont oraz prawdopodobnie przyszłą Mistrzynią Dyplomacji Araluenu, jak utarło się mówić w niektórych gronach. Daisy oczywiście wysłuchiwała każdego, mówiła to, co spodziewali się usłyszeć, a potem patrzyła jak odchodzą zadowoleni, a na ich miejsce przychodzą kolejni i kolejni.
Przez to wszystko, nie miała czasu ani dla siebie, ani dla Michaela, ani dla przyjaciół. Udało jej się wyrwać raz, aby pożegnać Horace'a i George'a wyjeżdżających do Nihon-Ja, później już nie miała możliwości ucieczki, a nikt nie kwapił się, żeby ją ratować.
W końcu coś w niej pękło. Wyszła z gabinetu bez słowa mijając czekających na korytarzu ludzi. Wołali ją, ale nawet nie zwolniła, wręcz przeciwnie. Betley biegł za nią. Wyczuwał nastrój swojej pani i nic nie było w stanie go rozproszyć.
Daisy wpadła do stajni, osiodłała jednego z koni Aralda, i wyjechała z zamku galopem. Słyszała, że ktoś woła jej imię, ale zacisnęła zęby i z determinacją pognała w las. Zwolniła dopiero, kiedy na dobre zniknęła w gęstej puszczy. Koń podążał drogą spokojnym krokiem. Betley korzystał z okazji i zwiedzał pobliskie zarośla węsząc wesoło.
Las zawsze uspokajał Daisy. Uwielbiała szum liści na wietrze, promienie słońca przedzierające się przez gęste korony drzew, brak choćby śladu ludzkiego istnienia. Dzikie zwierzęta nie potrafiły zagaić rozmowy, nie zadawały pytań, nie wymyślały problemów. Daisy jechała drogą jeszcze kilka minut, a potem skręciła w las. Zwierzęce ścieżki wiły się, przecinały i urywały w niespodziewanym miejscach, jednak podążając nimi w końcu docierało się do wodopoju. W tym przypadku, już po godzinie, Daisy znalazła niewielki stawik. Spłoszona kaczka odleciała w panice, kilka żab ukryło się pod wodą, jakieś nieduże zwierzę wskoczyło w zarośla salwując się ucieczką.
CZYTASZ
Kurierka | Zwiadowcy
FanfictionWill i Daisy wychowali się w sierocińcu zamku Redmont. Pozbawieni nazwiska i wiedzy o własnej przeszłości, mają jedynie siebie nawzajem. Szlachetność barona jednak pozwala im wziąć życia we własne ręce i zbudować historię na nowo. Zastanawialiście...