Rozdział 7

206 28 7
                                    

Wilkołacza walka o władzę? Magiczne dziury w ziemi? Anomalne burze i powietrze, którym nie da się oddychać?

To wszystko nic przy tym, że dzisiaj musiałam iść do szkoły.

Właściwie dziwne, co adrenalina potrafi zrobić z taką histeryczką, jak ja. Zawsze myślałam, że nie jestem z tych, co mogą nie zauważyć, jak zrobią sobie jakieś kuku. Ja od razu widziałam każde skaleczenie, każdego głupiego siniaka - widziałam i natychmiast zaczynałam użalać się nad sobą, jak to mnie boli, jak przeszkadza w funkcjonowaniu i jak to pewnie od tego umrę. A tu co? Dobra, doskonale pamiętam, jak wczoraj wielki wilk złapał mnie zębami za kark i wbił dosłownie w ziemię, ale za Chiny nie pomyślałabym, że spotka się to z takim odzewem następnego dnia. Wszystkie kręgi szyjne naraz jakby zechciały przypomnieć mi o swoim istnieniu. Zasadniczo patrzeć mogłam tylko w lewo, a o jakimkolwiek obciążaniu się plecakiem nie było mowy. Do torby, którą mogłam przewiesić przez mniej bolące lewe ramię, wpakowałam piórnik i swój słynny „zeszyt do wszystkiego", cokolwiek więcej było już ponad moje siły. Uniesienie się na tyle, by sięgnąć po wiszącą na wieszaku kieckę, okazało się po prostu samobójstwem. W dodatku moi hipochondryczni rodzice już knuli, jak to po lekcjach zawieźć mnie na prześwietlenie.

A co jest jeszcze gorsze? Że wieczorem czeka nas wizyta u cioci.

To nie tak, że nie lubię odwiedzać rodziny - wręcz bardzo lubię, chociaż rzadko mam do tego okazję, bo rodzice i dziadkowie jakoś nie trzymają się z resztą szczególnie blisko - no ale... nie ta ciocia. Po prostu nie. Czy może raczej nie jej mąż.

Do tej głupiej wizyty trzeba jednak było najpierw przeżyć.

Dzień był koszmarny. Niebo zasnuły chmury tak gęste, że przepuszczały jedynie niezbędne minimum światła. W szkole nawet w klasach paliły się lampy, stwarzając jakąś dziwną atmosferę. Czułam się... odrealniona. Wspomnienie wczorajszych wydarzeń nie pomagało w odnalezieniu się w tym wszystkim - jak mogłam skupić się na czymś tak przyziemnym, jak praca domowa z matmy, gdy miałam świadomość, że podczas gdy kiszę się w niewygodnej ławce, z dziury w ziemi nieopodal miasta może wyleźć coś groźnego?

No nie mogłam się skupić. Dlatego tuż przed lekcją, zamiast zająć się wykorzystywaniem tych ostatnich dwóch minut przed pierwszym dzwonkiem na gorączkowe przepisywanie wymyślnych, nikomu do niczego niepotrzebnych działań, opadłam na ziemię pod klasą, oparłam się o ścianę i postanowiłam całkowicie oddać użalaniu nad swoim losem. Jedynym pozytywem było to, że nigdzie na horyzoncie nie widziałam Wiktorii.

Po upływie kilku sekund uznałam, że chyba jednak wolałabym Wiktorię niż ten dramat, który się do mnie przyczepił.

- Hejka, Leiczku!

Z początku zamierzałam Gabrysię zignorować, ale tym zdrobnieniem zasłużyła sobie na zdumione spojrzenie. Szybko tego pożałowałam - nawiązaniem kontaktu wzrokowego nakłoniłam ją do ataku.

- Ale fajna pogoda, co nie? Jest tak fajnie mrrrocznie! Ale by się przy tym fajnie rysowało! - trajkotała, moszcząc się na pokrytej czerwonym linoleum podłodze. Usiadła zdecydowanie zbyt blisko mnie.

Poprzysięgłam sobie, że jeśli jeszcze raz użyje słowa „fajny" w jakiejkolwiek odmianie, wykopię ją przez barierkę antresoli. Nie wiem, czy bym sobie przy tym nogi nie złamała dzięki jej gabarytom, ale myślę, że jednak warto przemęczyć się miesiąc w gipsie dla świętego spokoju.

Oczywiście jako człowiek nie jestem nawet w połowie tak wygadana, jak w wilczym wcieleniu, więc jedynym, na co się zdobyłam, było ciche „cześć".

- O, teraz mamy matematykę, co nie? Ale super, uwielbiam matmę! - pisnęła z ekscytacją.

Spojrzałam na nią jak na chorą psychicznie.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz