Rozdział 11

183 27 17
                                    

Jedynym, co sobie pomyślałam, gdy zadzwonił mój budzik, było: „ja pierdykam".

Nie wiem, jak odkleiłam się od materaca. Nie wiem, jak zdołałam się ubrać i dowlec do kuchni, nie padając na podłogę nigdzie po drodze. Nie wiem, jakim cudem wyminęłam zagradzającego mi drogę tatę, jak zwykle wielce rozbawionego moim żałosnym stanem, i nie wiem, jak to możliwe, że nie wyrąbałam się jak długa na kafelki, gdy potknęłam się o krzesło w kuchni. I nie wiem, jak w to krzesło wlazłam, skoro stało dokładnie tam, gdzie zawsze. Jedyne, co się dla mnie liczyło, to dowlec się do szafki nad lodówką...

Podstawiłam sobie krzesło, o które o mało co się przed chwilą nie zabiłam, wygarnęłam z półki wszystkie paczki mąki i makaronu, jakie tam siedziały, i wreszcie dostałam się do nieco odrapanej puszki. Z okrzykiem ulgi odkręciłam wieczko...

- Nosz ja pierdzielę! - zawyłam rozpaczliwie.

- Czyżby twoja skrzętnie zakamuflowana kawa się skończyła? - uprzejmie spytał mój wyrodny ojciec, krztusząc się ze śmiechu.

- Jezu, no ale jakim prawem?! - zaskamlałam, bezsilnie ciepnęłam opakowaniem „kolanek" o podłogę i rozsiadłam się na blacie, gotowa wybuchnąć rozdzierającym płaczem.

- A bo moja się skończyła i musiałem się wczoraj ratować. Rozumiesz.

Ni cholery nie rozumiałam, ale byłam zbyt nieprzytomna, żeby jakkolwiek to skomentować.

Bezsilnie sięgnęłam po ostatnią deskę ratunku: rozpuszczalny napój kawopodobny, jakim raczy się mama, a który z niewiadomych przyczyn w domu jest zawsze. Jak mogłam przypuszczać - słoiczek był pełen. I to nadal przykryty sreberkiem. Jezu, nie cierpię rozpuszczalnej... Jak normalnej kawy sypię sobie sześć łyżeczek i ani myślę bezcześcić ją cukrem lub mlekiem, tak tu skrzywiłam się już na myśl o takiej rozcieńczonej czymkolwiek w stosunku 1:1. Chyba nawet najlepsza śmietanka nie zasłoni tego smaku...

Czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, na wpół przytomnie sięgnęłam do lodówki. Byłam tak nieżywa, że nie wyobrażałam sobie śniadania innego niż takie składające się w przynajmniej dziewięćdziesięciu procentach z cukru, a że jedynym słodkim, na co mogłam sobie chwilowo pozwolić, były płatki z mlekiem...

Tylko że tu czekała mnie niespodzianka. Zastawszy drzwiczki lodówki całkiem puste, poczułam się odrobinę zdezorientowana. Przetarłam oczy, spojrzałam jeszcze raz. Po chwili dokładnie zbadałam też pozostałe półki, na żadnej jednak kartonu nie uraczyłam.

- A mleko to w tym domu, kurde, jest?! - wydarłam się o wiele głośniej niż wypadało.

- W szafce.

Już planując, jak ojca zamordować, zajrzałam do szafki. Jest mleko, tak? Szkoda tylko, że bez tłuszczu! Cholera jasna, no przecież tego się zjeść nie da...

- Wy mnie chcecie zagłodzić?! Przecież tu się nie da żyć! - stwierdziłam, złapałam czajnik, dolałam do niego więcej wody i zajęłam się preparowaniem chińskiej zupki.

- Nie żryj tych świństw! - ocknął się tata. - Raka dostaniesz! To niezdrowe jest!

- To odkup mi mleko - odparowałam.

Tu wygrało lenistwo. Zapłacenie córce za przeszczep żołądka wymaga mniej energii niż wybranie się po zakupy, nie? W końcu można zrobić przelew.

Dalej nastąpił kolejny ogonek niewiadomych, jeszcze dłuższy od poprzedniego. Nie wiem, jak udało mi się pomalować na tyle równo, by dało się to pokazać. Nie wiem, skąd wzięłam kanapki i pudełko z sałatką. Nie wiem, jak zdołałam zarzucić torebkę na ramię i nie wywalić się od jej ciężaru. Nie wiem, jak w ogóle doszłam do samochodu.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz