Rozdział 42

100 24 4
                                    

Normalność przeciekała mi między palcami. Sięgałam po nią rozpaczliwie, wręcz desperacko, lecz za każdym razem, gdy myślałam, że już ją mam, wymykała się w ostatnim momencie, drwiąc sobie z targających mną uczuć i strachu. Bałam się. Tak cholernie się bałam, że aż nie wiedziałam, co powinnam ze sobą zrobić. Wciąż się rozglądałam, doszukiwałam szczegółów, które były rzeczą stałą i oczywistą, na tej ich zwyczajności próbując wybudować choć najlichsze poczucie bezpieczeństwa, ale szło mi to marnie. Chwilami sama nie wiedziałam, w co powinnam wierzyć, a w co nie.

Prawda była taka, że wszystko mi się rozsypało. Od zawsze byłam osobą, która nienawidziła nie wiedzieć, na czym stoi. By przeżyć i by mieć poczucie stabilności, musiałam doskonale orientować się w tym, co dzieje się wokół mnie i co z tego może wyniknąć. Snułam plany na każdą ewentualność, dbałam, by nic nie mogło mnie zaskoczyć, analizowałam i badałam, tworząc wokół siebie bezpieczną bańkę tego, co pewne i oczywiste. A teraz... Teraz w zasadzie nie mogłam być pewna niczego. Całość, na której się opierałam, w którą wierzyłam i nad którą nie zastanawiałam się nawet za mocno, bo jakiekolwiek zgrzyty w niej wydawały się dla mnie czymś niedorzecznym, waliła się kawałek po kawałku. Łapałam te kawałki, próbowałam powsadzać w rozszerzające się pęknięcia, by cokolwiek uratować, ale pojawiało się ich coraz więcej i więcej...

Była noc. Noc nienaturalnie ciepła i pachnąca latem, choć łyse gałęzie drzew przed blokiem zdawały się jasno sygnalizować, jaka jest pora roku. Wciąż zapalone w niektórych mieszkaniach światła rzucały blask na szerokie pnie i mało okazały o tej porze roku trawnik pomiędzy nimi, ktoś rozmawiał na balkonie – z niewiadomych przyczyn ta sceneria kojarzyła mi się z gorącymi wakacjami w jakiejś typowo turystycznej miejscowości. Siedziałam na parapecie w otwartym oknie, wdychałam zapach nocy i ciągle miałam nadzieję na to, że zdołam wybudzić się z tego koszmarnego snu... Nic z tego.

Zawsze uważałam, że coś ze mną jest nie tak. Już jako wilk byłam nieco dziwna – niby Alfa z urodzenia, lecz mała i słaba, a tak nie powinno przecież być. Alfy rosną do ogromnych rozmiarów. Podczas gdy pozostałe wilkołaki mają w kłębie tyle, ile jako ludzie wzrostu, tak Alfy Prawdziwe i Alfy z urodzenia – Pełnokrwiste – rosną dopóki nie staną się największymi wilkami w swoich stadach. No cóż, mi było daleko nawet do stojącego najniżej w hierarchii Setha. Tak jak w ludzkim ciele – metr pięćdziesiąt dziewięć i ani cholernego centymetra więcej. Dlaczego? Nie wiem. Poza tym...

O tak, ja wciąż miałam wrażenie, że tutaj nie pasuję.

Szeroko pojęte „tutaj" zmienia w moich oczach rozmiary w zależności od dnia – nieraz jest moim stadem, nieraz światem ludzi, który mi się nie podoba, nieraz kompletną całością, w której czuję się obco, nawet jeśli to moja całość. Może to i dziwne, ale co ja poradzę, że jest? Nie umiem odnaleźć się w szkole. Uciekam od ludzi, w sforze nieraz też czuję, że coś jest nie tak – chłopaki, choć kochają mnie jak siostrę, odsuwają mnie od poważniejszych spraw, a żaden nie chce zdradzić, dlaczego tak się dzieje. Nie pasuję też do świata... Nie pasuję do schematów, które się wytworzyły przez samo to, jak działa zwykły człowiek. Nie marzę o szczęśliwej rodzince z dwójką dzieci, ładnym mieszkaniu w centrum miasta, dobrej pracy i wakacjach w tropikach dwa razy do roku. Ja marzę... nie, ja szukam Czegoś Więcej. Sama nie umiem nieraz określić, czym to Coś Więcej może być, ale wciąż siedzi gdzieś we mnie, przypominając na każdym kroku, za cokolwiek się nie wezmę, że „to nie jest To". Znam kilka części składowych mojego Czegoś Więcej. I dążę do nich za wszelką cenę, choć wiem, że sporej części z nich nigdy nie odnajdę. I to boli... To boli niewyobrażalnie, choć z pewnością dla kogoś z boku brzmi niemożliwie głupio.

Tak, ile razy ktoś mi powtarzał, bym zaczęła wreszcie cieszyć się drobnymi rzeczami, chwilą, tym, że jestem zdrowa, że mam dobrze w domu, że mam pieniądze, że żyję w czasach, w których nie muszę przejmować się lataniem z karabinem po kanałach... Że spotyka mnie tyle miłych rzeczy, a ja jak głupia dążę do tego całego Czegoś Więcej i unieszczęśliwiam się na siłę. Tylko że... Cholera, gdybym mogła przynajmniej na chwilę wyłączyć myślenie o Czymś Więcej, z miłą chęcią bym to zrobiła. Bo mnie też to wyniszcza. Ja też mam dosyć tego ciągle czającego się gdzieś napięcia, tej pojawiającej się bez zapowiedzi w najgorszych momentach guli w gardle, tego poczucia, że cokolwiek się stanie, mi nadal będzie czegoś brakowało... Mam tego dosyć. Wiem, że to idiotyczne, nienormalne i być może powinnam się bardziej postarać, jak to mi niektórzy bardzo lubią powtarzać, ale... ja nie mogę. Tego nie da się ot tak wyłączyć. To znaczy – mogę nie myśleć, mogę nie skupiać się na tym, mogę wyszukiwać rzeczy, które nakażą mi zająć się czymś, podczas czego nie będę miała na to czasu, ale to wciąż gdzieś tam jest. Jak dodatkowy instynkt, zmysł... Tak jak wy wszyscy nie możecie wyłączyć na zawołanie wzroku, słuchu czy węchu, ja nie potrafię wyłączyć pragnienia Czegoś Więcej.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz