Rozdział 28

146 23 13
                                    

Rano czułam się beznadziejnie. W moim przypadku to chyba nie jest żadna nowość.

Kurde, a może to się leczy? Warto się mamy zapytać...

No, w każdym razie ten ranek, jak każdy poprzedni, odkąd tylko zaczęłam bardziej świadomie spoglądać na obowiązek szkolny, okazał się koszmarny. Jakoś nigdy nie miałam problemu z tym, by wstać, gdy czekało mnie coś miłego, ale nijak nie potrafiłam się pozytywnie nastawić, gdy wiedziałam, że czeka mnie siedem godzin marnowania czasu w niewygodnej ławce, wśród ludzi, których nie lubiłam, i to ze wzajemnością... a tam na zewnątrz, tuż za szybą okna, przy którym zawsze staram się siadać, czeka na mnie życie. Świat pachnący wolnością...

Po siedmiu godzinach szkoły zawsze byłam zbyt wykończona, by się życiem interesować. Po takiej dawce stresu, złości, niezrozumienia i otaczającej zewsząd ludzkiej głupoty byłam zupełnie wyprana z energii, przez co moje życie popołudniami przypominało raczej przymusową wegetację.

Ech... Niby wiem, że jakoś muszę to przeżyć. Tylko że czuję się z tym tak beznadziejnie, że trudno mi to przetłumaczyć. Jedynym, na co miałam ochotę przed każdym pójściem do szkoły, była powtórka z zapalenia wyrostka. W szpitalu przynajmniej mogłam odpocząć...

Jeśli do chęci poddania się ponownej hospitalizacji dołączyć wspomnienia wczorajszego spotkania, nie powinniście mieć problemów z dalszym zrozumieniem mojej arcyciekawej sytuacji.

Prawda była taka, że ja się cholernie bałam. O ile do tej pory odczuwałam raczej niepokój niż panikę, a i fakt tego, że półdemon chciał czegoś konkretnie ode mnie, nie zaprzątał mnie tak mocno, by spędzał mi przysłowiowy sen z powiek, o tyle teraz... Teraz miałam wrażenie, że siedzę na bombie. Że wystarczy głupia chwila nieuwagi, sekunda rozluźnienia, a stanie się coś strasznego, czego skutki będziemy odczuwać jeszcze długo. Być może zawsze. Sprawa z każdą chwilą śmierdziała mi mocniej. Im dłużej zastanawiałam się nad tym wszystkim, co ociekający adrenaliną mózg zdążył zarejestrować, tym mocniej miałam wrażenie, że mam – krótko mówiąc – przesrane.

Jak miałam rozumieć jego zachowanie? Jednego dnia miałam wrażenie, że chce mnie zabić, a przynajmniej zrobić poważną krzywdę, a następnego wyczuwałam od niego... troskę? „To nie towarzystwo dla ciebie"? I to cholerne „gdybyś tylko wiedziała"... Tak, do diabła, chciałam wiedzieć. Dlaczego wszyscy wokół zdawali się rozumieć więcej ode mnie? Nawet dziadek coś ukrywał. Tylko ja błądziłam po omacku, a skoro sprawa w jakiś sposób mnie dotyczyła, chyba wypadało, bym miała o niej jakieś pojęcie.

Bo mogłabym się wtedy bronić.

To chyba jasne, że po czymś takim powinnam natychmiast zgłosić się do pierwszej wilczej czujki, jaka czaiła się gdzieś w eterze, marznąc na conocnym patrolu. Powinnam zawołać pomoc, zmotywować wszystkich do pościgu – w końcu pijanego półdemona, który wpadł w jakiś dziwny melancholijny nastrój, byłoby znacznie łatwiej wytropić, niż gdy pozostawał w pełni sił i miał ochotę się z nami droczyć. Dlaczego więc coś mi podpowiadało, bym po prostu odeszła, tak jak mi kazał, i udawała, że nic się nie stało? Sama coraz mocniej gubiłam się we własnych uczuciach. Nie miałam pojęcia, co o nim myśleć. Rany, ja nawet nie miałam pojęcia, czy powinnam być na niego o cokolwiek zła! Z jednej strony czułam, że to byłoby w porządku, że zasłużył sobie na moją nienawiść, ale... coś w środku zabraniało mi obdarzyć go takim uczuciem. Coś mnie do niego ciągnęło. Coś kazało spojrzeć na niego przychylniejszym wzrokiem, dokładniej zastanowić się nad motywami... być może poznać go.

Coś nakazywało mi chronić go przed morderczymi zapędami watah.

Tylko dlaczego? To on rzucił na mnie jakiś dziwny czar? Raczej powinnam wyczuć, gdyby posłużył się przeciwko mnie magią... ale jak inaczej logicznie to wytłumaczyć? Zahipnotyzował mnie? Żeby mieć sojusznika? Kogoś, kto nie pozwoli zrobić mu krzywdy, kto odwiedzie od niego watahę, by mógł zrealizować jakieś tam swoje cele?

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz