Rozdział 2

517 41 36
                                    

Rano byłam po prostu pewna, że umrę.

No dobra, niby udało mi się jakoś sensownie uargumentować nocne wycieczki. No bo Zew, chęć złapania odrobiny świeżego powietrza i rozruszania zastałych kości... Jestem tak okropnie leniwa, że całe moje życie właściwie toczy się wokół łóżka, więc chyba powinnam korzystać, gdy nagle najdzie mnie ochota wyjścia z domu?

Owszem, powinnam. Ale, jak widać, nie o tej godzinie. I zdecydowanie wypadało sobie odpuścić to „wracanie skrótem", które sprawiło, że zobaczywszy bardzo atrakcyjną ścieżkę, oblazłam jeszcze osiedle trzy razy. Serio mogłam sobie darować to jedzenie odgrzewanej w mikrofalówce pizzy i czytanie wyjątkowo nieudanego blogaska na balkonie. Trzeba było raczej dać sobie mentalnego kopa na opamiętanie, zeżreć pół paczki leków uspokajających i wleźć pod tę kołdrę, choćby parzyła... Może wtedy aż tak bym nie cierpiała.

Gdy tylko zadzwonił budzik w telefonie, miałam ochotę wywalić go za okno i zacząć bić głową w ścianę. Oczywiście dopiero gdy zdołałam skojarzyć, gdzie się znajduję i co się dzieje... Z najwyższym trudem wstałam po dwudziestu minutach, ubrałam się w pierwsze, co znalazłam w szafie, i jakoś doczłapałam do kuchni.

- Co tak wolno? Zaraz wychodzimy! - zaszczebiotała na mój widok mama, następnie jednym haustem dopiła gorącą kawę i wybiegła do przedpokoju tak szybko, że aż niemal rozpłynęła się w powietrzu. Rany, jak można mieć tyle energii o tak nieludzkiej godzinie?

I co znaczy, że zaraz wychodzimy?! Przecież ja nawet jeszcze śniadania nie zjadłam!

Wepchnęłam w siebie przysłowiowe byle co, pomalowałam się byle jak i stanęłam przed drzwiami wyjściowymi. Już w samochodzie okazało się, że zapomniałam torebki, więc musiałam się wrócić. Trzy razy wywaliłam się na schodach, jak babcię kocham...

Moja szkoła jest dość dziwna. W mieście, w którym podstawą jest odrapana tysiąclatka, mocno rzuca się w oczy ze swoją wielkością, czystymi oknami, pomalowanymi na radosne kolorki ścianami i klinkierem w kolorze ciepłej sraczki, którym wyłożono podmurówkę. Jest ogromna, nowoczesna i tak brzydka, że aż oczy łzawią, gdy za długo na nią patrzeć. Składa się z kilku sektorów, z których każdy w środku wyróżnia się kolorem: słonecznym żółtym, radosnym zielonym, krwistym czerwonym lub morskim niebieskim.

Sektor zielony jest najmniejszy, ale znajduje się w nim szczególnie oblegane przez uczniów miejsce - tak zwany salon, czyli wysoki, przestronny pokój umeblowany niewygodnymi krzesłami i kilkoma zabiedzonymi paprotkami w plastikowych doniczkach, z którego można powzdychać do nie tak odległej wolności przez przeszkloną ścianę. Salon przylega do półokrągłego, pełniącego rolę hallu sektora czerwonego. To akurat architektom nawet wyszło, bo biegnąca naokoło antresola, kolorowa podłoga i gustowne barierki wielkich kręconych schodów nie wyglądają na coś, co mogłoby znajdować się w placówce edukacyjnej, ale musieli wszystko w pięknym stylu spieprzyć kolumnami. Są pomarańczowe, metalowe i przypominają badziewie odzyskane ze składu złomu. Gdzieś pod schodami przyczaił się szkolny sklepik, ale szczerze nie mam pojęcia, co w nim sprzedają, bo kolejki zawsze są takie, że jeszcze nigdy nie udało mi się tam dopchać.

Potem jest sektor żółty. W nim właściwie nie ma niczego ciekawego. Jest największy, ale w całości składa się z pomieszczeń klasowych, więc raczej nikt nie przebywa tam z własnej woli.

Na końcu warto wspomnieć o sektorze sportowym. Z zewnątrz wygląda on jak ogromna narośl na budynku szkoły, jak zupełnie osobny twór, niemający z resztą nic wspólnego. Składa się z trzech sal gimnastycznych, z czego jedna jest tak ogromna, że znajdują się w niej nawet trybuny, a dwie pozostałe z niewiadomych przyczyn zbudowano na planie koła. Całość utrzymano w tonacji morskiego błękitu o takim odcieniu, że zmarznąć można nawet w środku lata.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz