Okazało się, że lekcje, wbrew cichej, bezsensownej, lecz mocnej nadziei wszystkich zainteresowanych, nie zostały odwołane na czas tych kilku miesięcy, które miał zająć remont naszej szkoły. Z początku kompletnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak niby dyrektorka rozwiąże problem – jej aktualnie „bezdomnych" pupilków było całkiem sporo, bo trochę ponad tysiąc, a żadna z części poczerniałego od sadzy budynku nie nadawała się do wygospodarowania choćby prowizorycznych pomieszczeń. Dla mnie sytuacja wyglądała tak, jakbyśmy znaleźli się w przysłowiowej czarnej dupie. Przewidywałam, że może teraz nam odpuszczą, ale ten czas każą odrobić w weekendy i wakacje, gdy już będzie gdzie. Albo w ogóle wrobią nas w nauczanie zdalne i będę musiała nabyć nowe umiejętności, takie jak obsługa kamery internetowej i aplikacji. Znaczy okej, nauka w domu brzmiała nawet znośnie, bo przynajmniej nie musiałabym zastanawiać się nad tym, czym zaleczyć ból głowy spowodowany brzęczeniem jarzeniówek na suficie, ale weź tak wytrzymaj na dłuższą metę... Siedziałabym pewnie w piżamie cały boży dzień i towarzysko zgniła do reszty.
Rozwiązanie okazało się całkiem proste. Czy raczej skomplikowane, ale nie na tyle, by usprawiedliwić fakt, że żadne z uczniów tego nie rozważyło...
Wyszło na to, że dyrektorka, podpisawszy z radą miasta coś w rodzaju traktatu pokojowego (do tej pory prowadziła z nią regularną wojnę, i to na takim poziomie, że w sumie zaskakujące, że nie wywalili jej za drzwi, gdy tylko się pojawiła), zwróciła się po pomoc do innych szkół. Pomoc ta była niczym innym, jak wykazaniem gotowości do przyjęcia w swe progi kilku dodatkowych klas. Biedni nauczyciele, którzy teraz będą musieli to wszystko ogarnąć... Nam to rybka, nauczenie się nowego planu lekcji i rozmieszczenia pomieszczeń w równie nowym (tu już tylko w przenośni, znając to miasto) budynku to w końcu nic takiego, ale w ich przypadku wypadnie znacznie trudniej. Dostaną klasy, które do tej pory im nie podlegały, a część całkiem możliwe, że będzie musiała bujać się z miejsca na miejsce, gdy okaże się, że zwyczajnie nie da się tego inaczej załatwić.
Takim więc właśnie sposobem po trzech latach gimnazjum ponownie wylądowałam w podstawówce. I to bynajmniej nie udziałem reformy (deformy?) edukacji, która aktywnie wchodziła w życie od jakiegoś czasu. Pech chciał, że była to dokładnie ta podstawówka, do której swego czasu uczęszczałam. Uczucia miałam mieszane. Oprócz typowo dresiarskiej klasy, która to lubiła się nade mną poznęcać, wspominałam to miejsce całkiem dobrze – głównie przez jego syfną wyjątkowość, świetnie poprawiającą mi humor. Obawiałam się jednak, że nauczyciele mogli mnie jeszcze pamiętać...
Ja po prostu zawsze byłam inna. I przez to trudna. Nie integrowałam się z ludźmi z klasy, uważając ich za intelektualnie nieodpowiednich do tego, by się bliżej zaznajomić. Z perspektywy czasu wyszło mi to na dobre – dzięki temu udało mi się obronić przed wpływem początkujących dresików, którymi reszta dziewczyn się zachwycała. Nie broiłam, nie pyskowałam nauczycielom, gdy sami nie dali mi ku temu powodów, nie niszczyłam nic, nie przeszkadzałam na lekcjach. Problem w tym, że większość moją niechęć do uczenia się na samych piątkach uważała za jakiś osobisty przytyk. Zachęcali mnie jak mogli, wychwalali moją pamięć, każdy jeden przeżywał, że mam „dryg" do jego przedmiotu, a wreszcie, widząc, że pokojowe metody zawodzą, przechodzili do krzyków, kar, wzywania rodziców... Przyjmowałam ze spokojem kazania, grzecznie odmawiałam, gdy proponowali mi korepetycje, informowałam o wszystkim rodziców i ich też nie zamierzałam słuchać... ale gdy kadra pedagogiczna postanowiła przejść do prowadzenia ze mną wojny, ja nie byłam jej dłużna. Byłam grzeczna, dopóki ktoś nie zaczynał traktować mnie z lekceważeniem lub zwyczajnym chamstwem, bo i bez tego się nie obyło. Po prostu odpowiadałam dokładnie tym samym. Z pozycji dziecka z wielkim potencjałem urosłam do rangi bachora, którego należało czym prędzej „utemperować". Trójczyny nie zamieniły się magicznie w piątki. Miałam zbyt wiele pasji, by podporządkowywać się szkole.
CZYTASZ
Uszkodzona dusza 1: LONER
WerewolfJak to jest być wilkołakiem w wielkim mieście? Ano trudno... Leah ma szesnaście lat, fobię społeczną włączającą się jedynie w zależności od pogody, zespół Aspergera, obsesyjne skrzywienie feministyczne i kilkoro niecodziennych przyjaciół. Razem ze s...