Rozdział 14

203 28 12
                                    

Rano obudziłam się w takim nastroju, że najchętniej bym kogoś zabiła. Nie wiem, ile spałam, mając przed sobą perspektywę tego wyjazdu – godzinę? Mniej? Zdrzemnąć udało mi się dopiero nad ranem, gdy już byłam tak wykończona ogólnym zamartwianiem się, że nie mogłam dłużej utrzymać oczu otwartych. Gdy zadzwonił budzik (o dziwo nie mój, chociaż byłam pewna, że go ustawiałam), przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. I nie wiedziałam, czy chcę się tego dowiadywać.

Gdy już odważyłam się wstać i zacząć szukać ubrania, leżąca na sąsiednim łóżku emo pierwszy raz od tych kilku dni okazała mi zainteresowanie. Może i cieszyłabym się nieco bardziej, gdyby którekolwiek ze słów i emocji, którymi mnie poczęstowała, było pozytywne, ale gdy spotkałam się z falą nienawiści z powodu obudzenia o tak barbarzyńskiej porze, jaką była godzina 5:30, nie raczyłam nawet zwrócić na nią uwagi. Kurde, jakbym miała wybór, to też spałabym jeszcze jakieś sześć godzin, tak? Wstawanie w środku nocy jakoś nie sprawiało mi przyjemności, zwłaszcza gdy mam wolne. Poza tym... przypomnę łaskawie, że to nie mój budzik, do cholery, zadzwonił!

Znalezienie miejsca, w którym mogłabym pomalować się jak człowiek, nastręczyło mi tyle trudności, że w efekcie opóźniłam się z szykowaniem blisko pół godziny. W życiu nie przypuszczałabym, że w jasnym świetle jarzeniówek można nie widzieć się w lusterku, ale tak właśnie było. Latałam jak głupia z kosmetyczką po korytarzu, próbując znaleźć choć skrawek blasku, który by się do czegoś nadawał, wreszcie zostałam przy stoliku naprzeciwko pokoju pielęgniarek. Owszem, udało się, ale czy można z tym było wyjść do ludzi, do dzisiaj nie jestem pewna.

Gdy rodzice przyjechali i zorientowali się, że jestem jeszcze w przysłowiowym rosole, jakoś stracili chęć do życia. Robiłam, co mogłam, by spakować się w ciągu minuty, nawet zrezygnowałam z układania wszystkiego i ciepnęłam rzeczy do torby jak leci, ale nie udało mi się tym rozluźnić atmosfery. Winszując mamie, która mnie do tego zmusiła, jak najgorzej, rozdałam kwiatki lekarzom i pielęgniarkom, większości mając ochotę życzyć, by się nimi udławili, i mogłam nareszcie wyjść na wolność.

Nie wiem, jakim cudem zdołałam dojechać do domu, spakować się na wyjazd i dotrzeć na dworzec w pół godziny, ale byłam z siebie naprawdę dumna, że mi się to udało. Miałam nawet czas, by kupić miejscówkę w kasie, a nie u konduktora. Większość konduktorów zachowuje się dość nieprzyjemnie, gdy zachęca się ich do wykonywania jakiejkolwiek pracy, więc wolałam sobie tego oszczędzić.

Jak już kiedyś wspominałam, budynek głównego dworca trwał w remoncie od dobrego roku. Do tej pory aż żal ściskał, gdy się na niego patrzyło: farba łuszczyła się z elewacji całymi płatami, a wnętrze straszyło kafelkami w kolorze ciepłej sraczki na podłogach, odrapanymi ławkami w kolorze niebieskim, które z pewnością pamiętały jeszcze czasy samych początków istnienia poczekalni, i śpiącymi po kątach bezdomnymi. O sklepie w pobliżu można było sobie tylko pomarzyć, a o tym, by były otwarte przynajmniej dwie z pięciu kas, nikt jeszcze nie słyszał. Pod walącą się wiatę na peronie strach było wejść – obawiać można było się zarówno odpadających desek, jak i zmasowanego ostrzału gniazdującej pod nią watahy gołębi. Tak, remont był bardzo potrzebny... tylko że dzięki niemu kupno biletu stało się dla mnie nie lada wyzwaniem.

Kasy na czas przeciągających się w wieczność prac przeniesiono do niezwykle sympatycznego kontenerowego baraku, stojącego w samym środku pola błota, rozjeżdżonego kołami pojazdów roboczych. Jego klaustrofobiczna maleńkość z brzęczącą na suficie pojedynczą jarzeniówką i tłumami wylewającymi się aż na chodnik przyprawiała mnie o palpitacje serca. W połączeniu z dwoma wyłożonymi powyginanymi płytkami peronami i korodującym na potęgę mostem ponad nimi, z pewnością przyprawiało to o dziki atak śmiechu każdego, kto był tu jedynie przejazdem. I o płacz tych, którzy musieli z tego korzystać.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz