Rozdział 47

137 23 15
                                    

Czułam się jak w jakimś mało rzeczywistym i zdecydowanie nieśmiesznym śnie.

Po nocnych wydarzeniach dziwnie mi było tak po prostu wrócić do domu, a jeszcze dziwniej wstać, gdy mama zapukała do pokoju z wieścią, że jedziemy oglądać mieszkania. Przez chwilę autentycznie nie wiedziałam, o co jej chodzi – wciąż byłam pochłonięta atmosferą minionych przygód. Dopiero co omal nie zostałam rozszarpana na strzępy przez coś, o czym sama nie wiedziałam i co niekoniecznie nawet chciałam wiedzieć. Jak mogłabym po czymś takim tak spokojnie wstać, zacząć się ubierać, malować, zjeść śniadanie, a potem gadać ze zwyczajnymi ludźmi o wysokości czynszu? Bałam się własnego cienia i jakoś tak nie widziałam tego, żebym miała w takim stanie skupić się na wystroju wnętrz, w których przyjdzie mi mieszkać przez dłuższy czas.

A już w ogóle nie widziałam normalnego funkcjonowania do wieczora bez kawy.

No dobra, gdy wracałam do domu po całonocnej akcji, wciąż miałam dziwne wrażenie, że o czymś musiałam zapomnieć. Jakaś myśl czaiła się na samej krawędzi zrozumienia, natrętna i nieustannie zaprzątająca moją uwagę, ale gdy próbowałam mocniej się na niej skupić, by choć w przybliżeniu móc określić, czego może dotyczyć, chowała się błyskawicznie za myślowym horyzontem na tyle, bym dostrzegała jedynie jej malutką rączkę z wyciągniętym dumnie środkowym palcem. Sama zresztą też nie do końca miałam po tym wszystkim siłę, by się z tym użerać, zrezygnowałam więc stosunkowo szybko i położyłam się spać zaraz po powrocie do mieszkania dziadków. Rodzice musieli położyć się już dawno, a do rana zdążyłam ogarnąć się na tyle, by na pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć, że coś się stało. A przynajmniej miałam taką nadzieję... Dość często zdarzają się dni, że wyglądam jak przejechana przez walec drogowy zupełnie bez powodu. A to, że ostatecznie zapomniałam o tej cholernej kawie i nie podskoczyłam do żadnego całodobowego sklepu, w którym to mogłabym się poratować, niejako dobrze wpływało na moją dyskrecję.

Nie rozmawiałam już o tym wszystkim z Ladonem. W nocy, jak tylko rozstaliśmy się z watahą, zachowałam ciszę. Nie chciałam do tego wracać. Bo po co? Sprawa była jasna. Położyliśmy się spać również bez słowa. Ladon rano też nie sprawiał wrażenia, jakby miał potrzebę ciągnąć temat, za co byłam mu wdzięczna.

No ale. Burdel w wilczym świecie to jedno, ale mieć gdzie mieszkać trzeba. Tak więc, choć rankiem miałam spore problemy ze zrozumieniem, dlaczego po przebudzeniu nie widzę swojego pokoju, musiałam jakoś wziąć się w garść.

Tylko kawa...

– Jak to nie macie kawy w domu? – skamlałam nad trzeci raz przeszukującą szafkę babcią.

– No nie mamy. Ja i dziadek nie pijemy kawy, gdzieś tam była tylko rozpuszczalna dla gości... – Starsza kobieta rozłożyła bezradnie ręce. – Naprawdę nie chcesz herbaty?

– Nie lubię herbaty...

– Ja ci nic nie poradzę.

Przysięgam, że po tych wszystkich nocnych walkach o życie, zamieszaniu w sforze, groźbach i kompletnym chaosie, dopiero w tamtym momencie tak naprawdę poczułam się pokonana. Dłuższy czas siedziałam na blacie, czekając na to, aż może nagle mnie coś olśni. Problem w tym, że bez kawy nie mam co liczyć na używanie przynajmniej trzech procent swojego organizmu, więc na cokolwiek ponad trzymanie oczu otwartych i balansowanie ponad wyłożoną granatowym linoleum podłogą nie było mnie stać. Miałam wrażenie, że nawet o oddychaniu chwilami zapominałam.

Ladon, do tej pory pochłonięty zjednywaniem sobie dziadka, zwrócił na mnie większą uwagę, gdy omal się nie zrąbałam z tego cholernego blatu, gdy nie starczyło mi koordynacji na jednoczesne podrapanie się i sprawdzenie na telefonie, która jest godzina.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz