Rozdział 40

132 24 19
                                    

Miałam takie jedno marzenie. Chciałam gdzieś sobie pójść. Gdzieś daleko, na jakieś kompletne zadupie, na którym diabeł mówił nie tylko „dobranoc", ale też „dzień dobry", „dobry wieczór" i „daj na pół litra". Gdzieś, gdzie nie dosięgłyby mnie żadne z problemów, jakie ostatnio się wyprodukowały w moim otoczeniu. Gdzieś tak daleko, bym o nich mogła zwyczajnie zapomnieć, uznać, za nierealną mrzonkę, coś jak na wpół zapomniany nieprzyjemny sen i nic więcej.

Chciałam świętego spokoju. Wygodnego łóżka. I ciszy. Przede wszystkim tej cholernej ciszy, której jak zwykle było jak na lekarstwo...

No tak. Powinnam się już niby przyzwyczaić, że o przyjemnych planach nie mogłam nawet zbyt głośno myśleć, bo Pech czuwał zawsze i jeszcze gotów uznać je za doskonałą okazję do ponownego objawienia się. I to takiego objawienia pełną parą – z dumnymi sztandarami, sypiącym się z nieba konfetti i radosną pieśnią na ustach.

Za bardzo ucieszyłam się z tych wagarów.

Niby nie chodziliśmy w nocy za dużo – byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam, o której ostatecznie dotarłam do domu – ale nie zmieniało to faktu, że zdecydowanie potrzebowałam wypoczynku. Ledwo trzymałam się na nogach, głowa pękała mi od nadmiaru myśli, a myśli były tak chaotyczne, że sama momentami gubiłam się w tym, czego konkretnie dotyczą. Nie żyłam – to chyba byłoby najlepszym określeniem. Pierdzielnęłam się do łóżka w ubraniu i makijażu i zasnęłam niemal natychmiast, wywołaną zmęczeniem rozpacz starając się załagodzić wyobrażeniami tego, ile snu jeszcze na mnie czekało. Plan zignorowania szkoły mimo wszystko zdecydowałam się podtrzymać, nic więc nie stało na przeszkodzie, bym calutki dzionek spędziła pod kołderką, prawda? Owszem, wciąż gdzieś tam czekało wspomnienie o tym, że miałam być pod telefonem – nie wiadomo przecież, kiedy tego całego półdemona znajdą i się na niego zasadzą, mogłam być potrzebna w każdej chwili – ale... coś mi się nie widziało, by to stało się w najbliższym czasie. Akcja jak dla mnie wymagała działania delikatnego, by Ladon nie zorientował się, co jest na rzeczy, bo jakby się zorientował, to jasne, że nie dałby się zagonić w pułapkę, a pośpiech mógł tylko narobić więcej kłopotów. Starszyzna się na tym znała. A przede wszystkim znała się na tym ta cholernie tajemnicza Aurelia, której wspomnienie wciąż chodziło mi po głowie, choć ostatecznie zdołałam je stłamsić i wraz z całą resztą zakopać w szufladce oznaczonej napisem „na później".

A więc chciałam pospać. Wypocząć, jak to mi powiedziano. Padł taki rozkaz z góry, głupio byłoby go nie wykonać, prawda? Jeszcze by potem źli na mnie byli... Wypocząć zamierzałam do oporu, do porzygu wręcz, tak, bym zaczęła sama z siebie wyczekiwać jakiejkolwiek akcji.

Cóż. Nie było mi to dane. Ja nie wiem, jak to działa, ale tego dnia miałam niemal stuprocentowe wrażenie, że czuwał nade mną jakiś szkolny demon, wykrzykujący rozkazującym tonem: „nie możesz więcej opuszczać lekcji, bo jak nie...!".

I dostałam swoje „bo jak nie".

Gówniarz sąsiadów obudził się, gdy było jeszcze ciemno. Śpię bardzo płytko, więc pech chciał, że gdy panującą jeszcze o piątej dwanaście ciszę rozdarł jego dziki wrzask, tak się przestraszyłam, że aż niemal spadłam z łóżka. Nękana najbardziej wyrafinowanymi sennymi wariacjami na temat pościgu i walki z Ladonem, jednym susem wyskoczyłam na środek pokoju, wyszukując nieistniejącego zagrożenia. Przewróciłam się o obrotowe krzesło przy biurku, wypierdzieliłam na rozrzucony na podłodze komplet broni, którą noszę na szermierkę, zaplątałam się w jakiś kabel i wydarłam cokolwiek niecenzuralnie na tyle głośno, że z pewnością postawiłam na nogi wszystkich tych, których nie obudził dzieciak. Szczęście, że całkiem szybko po tym oprzytomniałam, bo ten kabel, w który się zaplątałam, był zasilaczem od laptopa, który mało brakło, a poleciałby na podłogę razem ze mną, a tak zdążyłam go złapać, gdy zawisł tuż nad moją głową.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz