Rozdział 21

156 24 10
                                    

Zamarłam na dłuższą chwilę pod klatką schodową, nie mogąc zmusić się do użycia domofonu. Kompletnie nie miałam ochoty na rozmowę z dziadkiem, czekającą mnie serię szczegółowych pytań, składanie sprawozdań i ogólnie wspólne egzystowanie w atmosferze, w której czułam się jak intruz. Dziadek od zawsze miał mnie za dziecinną, niezorganizowaną i nadmiernie bałaganiącą, do tego potrafił to dość uciążliwie wypominać, więc chyba łatwo się domyślić, że te minuty przed położeniem się spać będą drogą przez mękę. Aż przez chwilę przemknęło mi przez myśl, czy może nie warto byłoby symulować chorobę i wrócić do domu? Rodzice mieli nawyk wierzyć we wszystkie moje złe samopoczucia, zarówno te prawdziwe, jak i udawane z różnych powodów, więc to by nawet nie było takie trudne...

Ta, tylko że dziadek by mi później żyć nie dał.

Jak zwykle czekał na mnie w otwartych drzwiach, uśmiechnięty i raczej szczęśliwy z wizyty. Nie martwcie się, to jeszcze o niczym nie świadczyło – najgorsze były te kłótnie, w których zachowywał przyjazny wyraz twarzy i łagodny ton głosu... Pozwoliłam, by odebrał mi kurtkę i powiesił na haczyku koło lustra.

– I co postanowiliście? – spytał, zanim wzięłam się za zdejmowanie butów.

Przez chwilę nie byłam pewna, czego ode mnie oczekiwał. Zamarłam z pęczkiem na sznurówce w palcach, zastanowiłam się nad odpowiedzią. A właściwie nad tym, jak jej udzielić.

– Znaleźliśmy mieszkanie, w którym półdemon się schował. Czwórka została na warcie – objaśniłam skrótowo. – Będziemy obserwować. Tak jak kazaliście.

Dziadek pokiwał głową, jego wzrok na chwilę stał się nieobecny. Wyglądał tak, jakby zastanawiał się, jak to skomentować, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł zdecydować, w jakie ubrać to słowa. Drgnął niespokojnie, potrząsnął głową i odwrócił się, by odejść wgłąb mieszkania. Wydał mi się... smutny. Zrezygnowany... Może nawet rozczarowany.

O co mu, do diabła, chodziło? Skoro miał jakiś plan, jeśli wiedział, jak można sytuację rozwiązać lub widział, że popełniamy błędy, to dlaczego nam tego łaskawie nie powiedział? Odkąd wysłał starą sforę na emeryturę i pozwolił, by Quills prowadził młode stado, wolał się nie mieszać, pragnąc, byśmy uczyli się na własnych błędach, a mnie od zawsze doprowadzało to do szału. Bo czy pomoc w postaci choćby słownego, choćby nawet nie wprost wypowiedzianego naprowadzenia była jakimś przesadnym mieszaniem się? Tak, nasza sfora powstała dlatego, że Quills musiał nauczyć się dorosłości. W wieku szesnastu lat, według prawa Drugiego Świata, był już pełnoletni. Ale przecież to samo prawo mówiło jasno, że dopóki nie skończy lat dwudziestu jeden, nadzór starego Alfy, choćby przyglądającego się z daleka, będzie konieczny. Stara sfora musiała nas pilnować, służyć radą, naprowadzać, a nie wściekać się, gdy coś nam nie wychodziło, i mieć pretensje, że jeszcze nic nie umiemy. Z jednej strony nie chcieli się mieszać, by nas czegoś nauczyć... a z drugiej byli źli, że zawalaliśmy wszystko, za co się wzięliśmy, i za późno meldowaliśmy o problemach. Czy to nie brzmi jak schizofrenia? Czy to właśnie jest ich zdaniem wychowawcze?

Czy wychowawcze jest pozwolenie, by miasto poszło w cholerę przez to, że jesteśmy zbyt młodzi i za słabo wyszkoleni, by poradzić sobie z trochę bardziej skomplikowanym problemem? Kilkoro z nas nie ma skończonych osiemnastu lat, więc to chyba jasne, że mamy zbyt mało doświadczenia, by mówić tu o takiej pełnej samodzielności. To wbrew prawu, powtarzam. I to normalne, że nie wiemy, co robić.

– Co chcesz na kolację?

Prawie dostałam zawału, usłyszawszy głos z kuchni. Otrząsnęłam się szybko, odstawiłam wreszcie na wycieraczkę tego cholernego buta, którego wciąż międliłam w dłoniach, i odkrzyknęłam to, co zwykłam w sytuacjach, gdy nie chciało mi się nad tym zastanawiać:

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz