Rozdział 34

140 23 32
                                    

O Boże.

No co, mała wilczyco, myślałaś, że nieszczęsna impreza urodzinowa wśród plastików i politycznie nieutalentowanych dresiarzy jest twoim oficjalnym społecznym upadkiem i że nic już aż tak złego nie może ci się przytrafić? Oj, jaka ty byłaś naiwna...

No bo teraz wrobiłam się po całości. I to tak, że ciężko o tym opowiedzieć tak, bym nieodwracalnie nie straciła do siebie szacunku. Tak to w myślach mogę sobie naginać fakty, wmawiać, że przecież i tak nie miałam wyboru, ale jak przychodzi do przedstawienia wszystkiego dokładnie tak, jak było...

Cóż, sporą część mogę z pewnością zwalić na rodziców, a konkretniej mamę. Gdyby akurat nie było jej w domu, z pewnością nic takiego by się nie stało, a ja spędziłabym ten wieczór jak każdy inny do tej pory, przysypiając nad książką lub rwąc sobie włosy z głowy nad sprawą szwendającego się po mieście półdemona i tego, co sama wobec niego czułam, a co rozumiałam z każdym dniem coraz mniej i co napawało mnie takim strachem. O rany, jak ja chętnie bym się nad tym pozastanawiała...

Dobra, może by tak zacząć mniej więcej od początku.

Halloween. Z niewiadomych przyczyn nazywany świętem i potępiany przez wszystkich szanujących się katolików dzień przeznaczony na robienie z siebie idioty – przebieranie się w kretyńskie stroje, dzwonienie po domach i żebranie o słodycze, opowiadanie sobie historii o duchach i te sprawy. Każdy wie, o co tutaj chodzi. Problem w tym, że akurat ten dzień okazał się naturalnym dniem, podczas którego emosie wylęgają się na mieście, a moja mama jeszcze raz załamała się nad moim życiem towarzyskim, tudzież jego brakiem. Moim rodzicom raz na jakiś czas tak się robi, do czego jestem względnie przyzwyczajona. O ile tata jest podczas podobnych „napadów" raczej spokojny, powzdycha sobie po prostu chwilę, ponarzeka i szybko przestanie, o tyle mama...

Mama zawsze była załamana moimi kontaktami z rówieśnikami. Jeszcze w przedszkolu miałam tylko jedną koleżankę, a pozostałe dzieci traktowały mnie tak, jakbym zarażała jakąś śmiertelną chorobą. Owszem, bolało, przejmowałam się tym, no bo w końcu wtedy nie było jeszcze co mówić o różnicy charakterów, innych zainteresowaniach i pozostałych bzdetach, jakimi zasłaniam się teraz. Zastanawiałam się nad tym wiele razy na tyle, na ile mogłam w wieku tych kilku lat, starałam się nawet dopasować do innych dzieci, ale nic nie pomagało. Potem w podstawówce co jakiś zmieniałam koleżanki, lecz za każdym razem przyjaźniłam się z tylko jedną naraz. I zawsze ta jedna przez przyjaźń ze mną zostawała wykluczana z grona pozostałych... Nie wiem. Nie rozumiem. Nie wnikam. Z czasem sama przestałam się tym jakoś przejmować, zauważając coraz więcej różnic pomiędzy mną a resztą osób w moim wieku. Jak wcześniej nie miałam prawa ich zauważać, tak w okolicy trzeciej klasy podstawówki zaczęło się ich robić coraz więcej. No bo ja nie oglądałam się za chłopcami. Ja nie interesowałam się młodzieżowymi filmami i serialami, nie zbierałam zdjęć aktorów i nie czytałam młodzieżowych czasopism. Ja nie miałam pojęcia, jak nazywa się największy idol nastolatek i nie słuchałam muzyki, którą dziewczyny się zachwycały. Ja interesowałam się bronią, literaturą, której żadna z nich nie umiała zrozumieć, rysowaniem, do którego żadna nie miała cierpliwości, i pociągami, czego się wręcz bały, tak absurdalne się to dla nich wydawało. Mam wrażenie, że gdyby chłopcy z mojej podstawówkowej klasy byli nieco normalniejsi, to z nimi bym się trzymała, ale wspominałam chyba już o tym, jakie dno sobą reprezentowali. No więc rodzice od lat widzieli mnie samą. A ja nie widziałam w tym problemu. Szkoda, że tylko ja...

Mianowicie w przypadku mojej mamy włączenie się trybu „ale ty wcale nie masz znajomych" oznacza obowiązkową histerię i szukanie mi społecznych rozrywek na siłę. W tym właśnie problem.

Tamtego dnia, gdy to oficjalnie zapoczątkowałam początek swojego upadku, zaczęło się raczej niewinnie, bo od nużącej pogadanki rankiem w kuchni, gdy to mocniej niż na słyszanym kazaniu skupiałam się, by nie zasnąć i nie wylądować twarzą w misce z mlekiem. Owszem, słuchałam, owszem, wtrąciłam się parokrotnie, gdy padała kolejna z głupot rodzaju „przecież jak musi ci być z tym niedobrze", ale byłam na tyle bierna, że temat jakoś tak sam z siebie ucichł. Być może dlatego też straciłam czujność... To była sobota, więc gdy już ochłonęłam nieco i przeniosłam się do swojego pokoju na kanapę, nie miałam żadnych przeciwwskazań, by spodziewać się dnia leniwego, przewidywalnego i w gruncie rzeczy przyjemnego. Jak ja się pomyliłam...

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz