Rozdział 25

105 15 0
                                    

Co mnie podkusiło, żeby tak męczyć Quillsa o działanie? Czy mnie do reszty pokrochmaliło, gdy skomlałam mu, że czuję się niedoceniona i niepotrzebna? Czy mi życie nie było miłe, czy co?! Czy ja mam za mało zmartwień na głowie, że tak beztrosko zafundowałam sobie kolejne?

Nagrabiłam sobie solidnie. I to tak solidnie, że aż mnie bezsilna rozpacz brała.

Dzisiejsze spotkanie spokojnie mogłam sobie odpuścić. Chłopaki zamierzali włamać się do mieszkania Ladona, by poszukać nowych tropów, a jako że jestem w tego typu akcjach beznadziejna, na nic bym się i tak nie przydała. Druga sfora zgodziła się na spotkanie jutro, więc na co ja tam byłam? Quills sam przyznał w rozmowie telefonicznej, że byłby skłonny odpuścić mi dzisiejsze, ale, jak to określił, „skoro aż tak mocno jestem w to wszystko zaangażowana, to widzimy się pod odpowiednim blokiem o 22:30". I się rozłączył, bo podobno nie mógł rozmawiać.

Ja pierdykam.

No i tak się złożyło, że zamiast leżeć w cieplutkim łóżeczku, zagrzebana pod grubą kołdrą, przytulona do koteczka i tak cholernie zadowolona z życia, jak to tylko możliwe, musiałam sterczeć w deszczu, niemal po wilcze kostki w błocie, smagana porywistym, lodowato zimnym wiatrem, i czekać, aż Jacob i Sam wrócą z rozeznania. Tak, sama sobie to zorganizowałaś, Leah. Bo przecież jak zwykle musiałaś być najmądrzejsza i jak zwykle musiałaś znaleźć się w centrum uwagi. Nie mogłaś ten jeden raz pozwolić, by o tobie zapomnieli, bo by cię skręciło. Gdybyś wyjątkowo się powstrzymała, przywiązała się w domu do grzejnika, owinęła pysk taśmą, zacisnęła zęby na szczoteczce i pokrzyczała chwilę, to byś teraz spała w ciepełku, a nie...

Ale proszę bardzo. Masz przerąbane na własne życzenie. To teraz nie marudź.

Zimno mi – marudziłam w najlepsze. Trzęsłam się na rozwodnionym trawniku z Quillsem, Jaredem, Embrym i Paulem, lecz żaden z nich nie zamierzał okazać mi ułamka współczucia.

To znaczy... Jared bardzo chętnie by mnie przytulił i ogrzał, podjął próbę nawet, ale zniechęciło go, jak spróbowałam dziabnąć go w nos. Od tego czasu siedział kilka metrów dalej, kompletnie obrażony, i patrzył w okna mieszkań, jakby miał nadzieję tam coś ciekawego zobaczyć. Pech chciał, że większość mieszkańców o tej godzinie już spała.

Możesz wreszcie przestać? Wszyscy już wiemy, że jest ci zimno! – zdenerwował się Paul. Kilku z tych, których zostawiliśmy od strony klatek schodowych, poparło go pomrukami.

Mówię tak, bo boję się, że twój maleńki dresiarski móżdżek mógł tego nie zrozumieć za pierwszym razem – parsknęłam. – Nie możemy już ruszać? Przecież nikogo w tym cholernym mieszkaniu nie ma...

– Właściwie to nie jestem taki pewien, czy nie ma – odezwał się nieśmiało Brady.

Naraz szczęśliwie cała uwaga odwróciła się ode mnie i skupiła na nim.

Jak to nie jesteś pewien? Przecież to chyba jasna sprawa, nie? – Paul, rozdrażniony moimi docinkami, powoli wkraczał w fazę „no, podskocz, cieciu!". – Po co miałby tam siedzieć? Przecież miejscówka jest spalona.

Właśnie. Przecież nie wracałby tu, gdyby wyczuł nasz zapach wokół bloku. A na pewno musiał wyczuć. Skoro już raz udało mu się wykiwać straże... – zaczął Jared.

Czy wykiwał straże, też nie jesteśmy pewni. Przyjęliśmy przecież, że nie było go tu, gdy zrobiliśmy mur – przypomniał Collin.

Tak czy siak, nie zaprzątałby sobie głowy powrotem, skoro mógł się podczas niego natknąć na zrobione w jajo czujki, które w ramach złości i młodzieńczej frustracji zrobiłyby z niego sałatkę – burknął Embry. Całkiem to było ciekawe, bo do tej pory leżał plackiem w błocie i pewni byliśmy, że spał.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz