Rozdział 30

108 23 6
                                    

Ciemność miała w sobie coś dziwnego. Niewłaściwego, niepokojącego, o czym świetnie wiedziałam, że nie powinno się w ogóle pojawić, co zaburzało jej spokojny obraz i sprawiało, że coś w głębi mnie samej zdawało się wręcz bić na alarm. To było coś, czego nie potrafiłam nazwać. Coś nieokreślonego, o czym nie mogłam powiedzieć nic ponadto, że... że jest. Nie umiałam rozpoznać, czy jest dobre, czy może jednak złe. Mocniej przekonywała mnie druga opcja, no bo skąd ten niepokój, ale... czy coś całkowicie złego mogłoby przyciągać mnie i fascynować z taką siłą?

Choć groźna, ciemność przesiąkła czymś, co mnie przyzywało. Na ile była to typowa wilkołacza reakcja w obliczu magicznej anomalii, a na ile moje własne wariactwo – nie potrafiłam powiedzieć. Ciężko mi było w ogóle ubrać w słowa własne uczucia. Gdybym je ubrała w słowa, to może bym je chociaż trochę uporządkowała, na tyle, by rozeznać się w nich choć minimalnie, a tak miałam wrażenie, że zaraz mnie rozsadzi.

Reszta kręciła się wokół, ale choć ich widziałam i słyszałam, co mówią, nie potrafiłam się na tym skupić. Korzystając z tego, że na chwilę stałam się dla nich niewidoczna, zbliżyłam się do krawędzi ziejącego w ziemi otworu.

To przypominało starą piwnicę, do jakiej wchodziło się od zewnątrz. Umieszczony skośnie do podłoża betonowy cypel z przerdzewiałą na amen metalową klapą – dziury w niej były tak wielkie, że zmieściłaby się przez nie pięść. Prawdopodobnie jeśli na blasze stanąć, zapadłaby się do środka, i to nawet pod ciężarem kogoś takiego jak ja. W ciemność prowadziły całkiem szerokie betonowe schodki, lśniące wilgocią w świetle latarki.

Wilgoć...

Jeszcze raz obejrzałam się dyskretnie, by skontrolować, czy nikt nie patrzy w moją stronę. Upewniwszy się, że chłopaki nadal mocniej skupiają się na sobie nawzajem niż na czymkolwiek innym, zajrzałam w mrok, zmrużyłam lekko oczy, wciągnęłam głęboko powietrze i skupiłam się na doznaniach.

Buchające z wnętrza ziemi powietrze było lodowate. Choć typowo jesienna pogoda gwarantowała już temperatury niższe, niż bym sobie tego życzyła jako ktoś, komu zawsze jest za zimno, tak nagle wydało mi się rozkosznie ciepło w porównaniu do tego. Ze sztolni wręcz wiało – włosy lekko unosiły mi się wokół twarzy, skórę nagle obsypała gęsia skórka.

To lodowate powietrze było wilgotne, ciężkie i pachnące. To nie był sam zapaszek rozpuszczającego się betonu, mokrego kamienia, pleśni i ogólnego zapomnienia. To był zapach potęgi. Zapach czegoś, w czego obliczu poczułam się tak maleńka i nic nieznacząca, że aż w pewnej chwili chciałam się cofnąć, by nie rzucać dłużej wyzwania. Wyzwanie mogło okazać się dla mnie wyrokiem śmierci. Czemuś tak wielkiemu nie miałam prawa grozić. Nie miałam prawa zakłócać jego spokoju...

Gdy kucnęłam i sięgnęłam palcami w stronę mroku, poczułam się tak, jakbym wsadzała dłoń do gęstej cieczy.

Ale czy ta ciemność była zła? Nadal tego nie wiedziałam.

Próbowałam dalej. Chłopaki znacznie mi w tym przeszkadzali, znowu kłócąc się o jakąś głupotę, lecz skupiłam się jak najmocniej i wsłuchałam. Po prostu zamknęłam oczy, odcięłam się od węchu i skupiłam jedynie na słuchu. Choć było mu daleko do tego, jakim dysponowałam w wilczej skórze, i tak tym razem dowiedziałam się...

No właśnie, czego ja się dowiedziałam?

Sztolnie były żywe. Co jakiś czas słyszałam dziwne, głębokie szmery – na samej krawędzi słyszalności, ale gdy już podłapało się ich równy rytm, wiedziało się, czego należy szukać. Brzmiało to jak powolny, spokojny, potężny oddech. Byłam pewna, że jeśli postarałabym się jeszcze trochę, wyłapałabym bicie gigantycznego serca.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz