Rozdział 51

104 21 19
                                    

Pierwszy dzień mojego końca zaczął się wręcz obrzydliwie dobrze. Wszyscy w domu tryskali niezdrowym entuzjazmem, choć godzina była co najmniej nieludzka, aż z czasem zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie cieszą się tak z tego, że będą mnie mieć na cztery dni z głowy. Mama wręcz śpiewała, wykonując poranne czynności, tata posyłał mi nieco dziwne spojrzenia, ale nie odzywał się ani słowem, zajmując raczej sobą. Ladon, choć wieczorem dobitnie wszystkim oznajmił, że ma w planach spać do czternastej, zwlókł się na dół o szóstej dziesięć, widocznie uznawszy, że nie jest w stanie dłużej udawać, że jego siostrzyczce nie dzieje się żadna krzywda.

Bo działa się. I to taka jak stąd do Częstochowy.

Obudziłam się zaskakująco wypoczęta jak na tak kosmiczną porę, ale pewnie było to spowodowane niezdrową adrenaliną, która przymuszała mnie, bym do ostatniej chwili szukała sposobu na wykręcenie się z tego piekła. Snułam się krok w krok za radosną mamą, skamląc co chwilę, że a to boli mnie głowa, a to brzuch, a to robi mi się niedobrze, a to mam jakieś dziwne dreszcze i z pewnością powinnam już wybierać się raczej na tamtą stronę, a nie jakieś spotkania towarzyskie, ale kompletnie nic nie skutkowało. Z każdą minutą byłam coraz bardziej zrozpaczona.

– Narzędzie do wykonania seppuku. Proszę – jęknęłam, gdy zaspany Ladon wtoczył się do kuchni. W sumie ciekawa byłam, dlaczego mamy typowe „integruj się z ludźmi" nie przeszło tym razem na niego, skoro od kilku dni ograniczał się jedynie do słuchania muzyki i spania na przemian, ale jak zwykle to ja musiałam mieć pecha. – Albo przynajmniej pomocna dłoń do harakiri...

– Ta, pędzę – burknął i ziewnął głośno. – Przypomnij mi może, co takiego strasznego się dzieje, że mi spać nie dajesz? Czuję się co najmniej tak, jakbyś zaraz miała umrzeć w mękach.

– Jak to co się dzieje? Wycieczka. Harcerze. Gabrysia. To nie są wystarczające powody, bym miała umrzeć w mękach? – zapłakałam. Płatki z mlekiem kompletnie mi nie smakowały. Ograniczyłam się do topienia ich łyżką w białej cieczy, ale powoli zaczynałam mieć od tego mdłości. Tym razem prawdziwe. Wciąż czułam gorzki posmak w ustach od czasu łyknięcia połowy paczki aviomarinu, którą zbroiłam się na długą jazdę autobusem.

– Właściwie to chodzi o tę Gabrysię? – spytał bardzo inteligentnie.

– A znamy jakąś inną? – parsknęłam. Łyżka wypadła mi z dłoni, mleko rozchlapało się na stole.

– Nie mogłaś się po prostu nie zgodzić?

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Jezu, co ja bym bez ciebie zrobiła?! – wykrzyknęłam. – Zbawca świata, ja pierdzielę.

– Przestańcie w końcu – włączyła się mama. – Leah, mogłabyś się uspokoić? Jak tak bardzo chcesz, to nie jedź, ale jak znam życie, zaraz zaczniesz mi jęczeć, że nie masz koleżanek.

– Zarąbiście! – Zerwałam się od stołu, prawie przewracając krzesło. – W takim razie wracam do łóżka. Dobranoc!

– Ej, zaraz, zaraz! Już jej obiecałaś, wracaj tutaj!

Kurde, i weź tu dojdź z nimi do ładu...

– Mama, ale ja naprawdę nie chcę szukać nowych znajomości wśród harcerzy. Poważnie – spróbowałam jeszcze raz.

– W twoim wieku należałam do harcerstwa i bardzo dobrze to wspominam.

– Teraz jest nieco inaczej...

– Na pewno nie aż tak. Spakowana jesteś? Zaraz musimy wychodzić.

Byłam spakowana. W absurdalnie wielką torbę na kółkach, na widok której mama na dobre zwątpiła w moje zdrowe psychiczne. No ale weź wepchnij w coś mniejszego mojego laptopa... i kosmetyczkę... i trzy książki, które czytam jednocześnie... i przenośny głośnik... i zapasowy bagnet, w razie gdyby temu, który włożyłam do torebki, miała stać się jakaś krzywda lub leżał za daleko, gdy Gabrysi włączy się przytulanie...

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz