Rozdział 9

164 29 22
                                    

Byłam wykończona. Po ciekawej rozmowie z Aresem, która to miała rozwiać moje wątpliwości, a wywołała jedynie lawinę kolejnych pytań, czułam się tak, jakby mózg nie mieścił mi się w czaszce. Myśli plątały mi się, przekrzykiwały, domagały uwagi, absorbowały wykończony umysł do tego stopnia, że momentami jak film wyświetlały mi się przed oczami, przez co przestawałam widzieć, gdzie biegnę. A właściwie nie tyle biegnę, co wlokę się, szurając łapami... Nie miałam żadnego pomysłu, co powinnam o tym wszystkim sądzić - zarówno o całokształcie, jak i własnych popapranych uczuciach - uznałam więc, że najpierw się z problemem prześpię.

Do domu doczłapałam koło czwartej nad ranem. Nie przejmowałam się tym zbytnio - jak najciszej otworzyłam drzwi, oporządziłam się w łazience i wskoczyłam do wytęsknionego łóżka, cudem tylko powstrzymując jęczenie z lubości. Kocham moment kładzenia się spać - to, jak nareszcie mogę zanurzyć się w pachnącej pościeli, dokładnie opatulić kołdrą i pozwolić, by myśli rozbiegły mi się bezładnie... Dzisiaj sobota, więc spokojnie mogę pospać; rodzice są przyzwyczajeni. Zamknęłam oczy, przyłożyłam twarz do poduszki...

Nie wiem, w którym momencie zasnęłam, ale chyba dość szybko, bo na oko musiało minąć przynajmniej kilka minut. Błogą ciszę rozerwał dziki ryk, przywodzący na myśl orangutana poddawanego najwymyślniejszym nowoczesnym torturom, następnie rozległ się nieludzki huk, od którego zadrżały szyby w oknach. Tak się przestraszyłam, że mało brakło, a spadłabym z łóżka, na szczęście w ostatniej chwili zdołałam chwycić równowagę. Sufit, stare okna i bibeloty na półkach zadrżały jeszcze kilkakrotnie tak, że, nadal nie do końca wyrwawszy się z sideł snu, przestraszyłam się, że może blok się wali. W sumie nawet jak już oprzytomniałam, uznałam, że wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby na stropie pojawiło się kilka pęknięć.

To byli moi kochani sąsiedzi z czwartego piętra - ludzie, którzy prawdopodobnie nie mają pojęcia o tym, że istnieje coś takiego, jak zasady dobrej współegzystencji z innymi mieszkańcami. Tak dzieje się notorycznie: nie wiem, jak trudną sztuką musi być panowanie nad dziećmi, ale widocznie okazuje się to wyczynem niemożliwym do dokonania, skoro jeszcze nigdy w podobnej sytuacji im się nie udało. Jeden z gówniarzy już wrzeszczał coś niezrozumiałego, waląc w podłogę, drugi płakał jak mordowany żywcem.

Czyli, jednym słowem, pospałam sobie.

Nie wiem dlaczego, ale rodzice już dawno zadeklarowali, że nie będą nic robić z sąsiadami. Owszem, kiedyś się działo - przychodzili na skargi, krzyczeli na nich, kablowali panu z dołu, który jest kimś w rodzaju zarządcy całego bloku, urządzali awantury, którym chętnie przypatrywali się wszyscy w zasięgu wzroku i słuchu... tylko że nic to nie dawało. Niezwykle ważny pan policjant i (dosłownie) sztywna paniusia, od zawsze kojarząca mi się z niespełnioną katechetką, za każdym cholernym razem gasili ich argumentem „ale dzieci nas nie słuchają" i zamykali drzwi na znak zakończenia dyskusji, nie żegnając się nawet szczególnie uprzejmie. Od jakiegoś czasu rodzice nie fatygują się z niczym, uznawszy, że i tak szkoda energii.

A ja tam jestem zdania, że trzeba z nimi raz, a dobrze. Skoro rozmowa nie działa, trzeba ludzi zwyczajnie wytresować...

Tak, wiem, to głupie i dziecinne. Tylko że jak człowiek jest doprowadzony do ostateczności, naprawdę może go to przestać obchodzić.

Przyznam nieskromnie, że sprzęt muzyczny mam całkiem w porządku. Mój tata interesuje się zbieraniem wszelkiego rodzaju wzmacniaczy i całej reszty - wynajduje na targach staroci cuda, które normalnie kosztują tyle, co dobry samochód, kupuje za grosze i znosi do domu. Nie powiem, żeby mama była szczególnie zachwycona, ale nie mówi wiele, chyba po prostu uznała, że to pasja i nic na to nie poradzi. Większość z takich rzeczy sprzedajemy, część trzymamy w piwnicy, gdzie czeka na bliżej nieokreślone lepsze czasy, lecz dwa porządnie skompletowane sprzęciki mamy w mieszkaniu. Tak się złożyło, że jeden z nich posiadam w swoim pokoju. Nie słucham muzyki głośno (a wręcz wszyscy jak jeden mąż uznają, że żałośnie cicho), ale po tacie mam zamiłowanie do jak najlepszej jakości, tak więc głośniki są wielkie - kiedyś, gdy wspólnie je naprawialiśmy, dla żartów zdołałam schować się w skrzynce. No i teraz, pamiętając dobrze o tym wszystkim, podeszłam do swojego sprzęciku, podłączyłam telefon i wdusiłam opatrzony czerwoną kropką przycisk na wzmacniaczu. Nie przekręcałam pokrętła głośności na maksa, lecz wyszłam mocno poza normalną skalę. Chwilę przeglądałam utwory, zastanawiając się, co by tu wybrać. Kolejny wrzask z góry i łomot wywalanych na gołą podłogę zabawek wraz z jaśniejącą na wyświetlaczu godziną piątą minut pięć podpowiedział mi, że chyba pora zastosować ciężką broń.

Uszkodzona dusza 1: LONEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz