0. Prolog

824 55 54
                                    

Stefan szybkim, nerwowym krokiem wbiegł po schodach, energicznym gestem otworzył drzwi i wpadł do pokoju. Nie przyszło mu nawet na myśl, żeby zapalić światło – tak bardzo był zdenerwowany. Drzwi zatrzasnął niedbałym ruchem.

Serce waliło mu niespokojnie, nierówno. Oddech był przyspieszony i świszczący.

To był ostatni dzień jego pracy jako trenera reprezentacji Polski. To już oficjalne. Jak wiele czasu może upłynąć, zanim ta wieść opłynie cały świat? Raczej niezbyt wiele. Raczej nie miał zbyt wiele czasu, żeby się spakować i jak najszybciej się stąd wynieść.

To nie miało wcale tak wyglądać. Miał w planach jakąś imprezę pożegnalną albo chociaż drobne świętowanie udanych trzech lat współpracy w gronie ulubionych zawodników. A jednak i te plany musiały lec w gruzach. Nie dane mu było nawet pożegnać się, rozstać się jak człowiek, nawet wtedy musiał blefować, w ten ostatni dzień, który przecież powinien być nie tylko smutny, ale też piękny. Tym zawodnikom się to należało.

Tutaj jednak gra toczyła się o większą stawkę. Chodziło bowiem o jego wolność, a może nawet i życie. Dlatego musiał grać nieczysto, mimo że jego wewnętrzny głos krzyczał, żeby tego nie robił. Och, przecież on tak naprawdę tego nie chciał, z całego serca tego nie chciał. Ale sytuacja wydawała się bez wyjścia.

A to, co teraz zamierzał zrobić, co było właściwie jego jedynym możliwym ratunkiem... cały ten czas robił sobie nadzieję, że nie będzie się musiał uciekać do takich środków.

Rzucił się bezradnie na stojący w kącie pokoju fotel. Przymknął oczy. Westchnął kilka razy.

Dlaczego życie musiało mu się tak bardzo spieprzyć? Dlaczego to właśnie on musiał stać się ich celem? Ach, gdyby tylko ten skurwysyn zrobił, to co obiecywał i zapewnił mu bezpieczeństwo! Ale on oczywiście znów się musiał sprzedać.

Spojrzał na swoje dłonie, próbując opanować ich drżenie. Udało się tylko do pewnego stopnia.

Musisz być dzisiaj twardy, Stefan, powiedział do siebie w myślach. Nie masz zbyt wiele czasu.

Podniósł się z fotela. Nogi miał jak z waty.

Zapalił wreszcie to światło i spojrzał w lustro. Nie. Nie mógł się tam pojawić, tak wyglądając. To wzbudziłoby podejrzenia, zdradziłoby jego zdenerwowanie. Nie mógł tam pójść wyglądając, jak podczas zwykłego dnia pracy.

Wiedział o tym już wcześniej, od dnia, kiedy zaczął przygotowywać ten plan. Trzeba było zachować pełny profesjonalizm. Co do każdego, najdrobniejszego szczegółu. Pójdzie tam i będzie taki jak zwykle – opanowany, chłodny. Tak jakby to wszystko się nie stało. Tak jakby w ogóle nie musiał przeżywać tego wszystkiego teraz.

Zdjął czapkę. Śmieszne. Wszedł do pokoju dobrych parę minut temu i nie zdjął nawet czapki, chociaż tutaj jest tak ciepło...

Rzucił na nią krótkie spojrzenie – po raz ostatni?

Cóż, i tak nigdy nie lubiłem tej szmaty – mruknął do siebie pod nosem, rzucając ją na łóżko.

To prawda. Uważał, że jest beznadziejna. Kompletnie nie w jego stylu. Liczył, że Kamil raczej go obdaruje  czapką „Syrena Pink'', której kolorystyka o wiele bardziej przypadała mu do gustu, ale cóż miał zrobić, kiedy Kamil tamtego pamiętnego wieczora zapukał do jego drzwi w pokoju hotelowym i wręczył mu pakunek, a w środku – no cóż – ta właśnie nijaka, bezpłciowa czapeczka? Miał mu powiedzieć, że mu się tak po prostu nie podoba? Tak w twarz? Czy naprawdę mógłby mu to zrobić? W imię czego? W imię takiej błahostki, jak różnica gustów?

Zwłaszcza, że roześmiany Kamil natychmiast oznajmił mu, że nie będzie mu musiał oddawać tych dziewięćdziesięciu złotych.

Horngacher ze łzami wzruszenia w oczach schylił się nad łóżkiem i delikatnie ujął czapkę w palce.

Może i jesteś brzydka jak chuj – szepnął. – Ale jesteś pamiątką.

Łagodnymi, nabożnymi ruchami przeniósł szpetną czapkę w stronę walizki i ukrył ją na samym dnie. Tutaj nikt jej nie znajdzie.

Z szafy natomiast Stefan wyciągnął elegancki garnitur. Być może używany już parę razy, ale wciąż prezentujący się zjawiskowo. Co prawda nie lubił go nosić, ale nie miał żadnego innego odpowiedniego stroju.

Niedbale zrzucił swoje ubrania na łóżko i przyodział ów garnitur. O wiele lepiej. Teraz wystarczy tylko zamazać cienie pod oczami korektorem i będzie można wyjść do ludzi.

Przed opuszczeniem pokoju upewnił się jeszcze raz, czy wszystko ma spakowane. Będzie mógł tutaj wrócić tylko na chwilę, żeby zabrać, co trzeba, a potem szybko uciec. Bo kiedy nadejdzie decydujący moment, nie będzie miał czasu do stracenia.

Ale oczywiście, wszystko miał zapakowane tam, gdzie trzeba. Dopilnował tego już wcześniej. Taki przecież był.

I jeszcze najważniejsze.

Nerwowym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Rozedrganymi palcami wymacał w niej fiolkę. Ona także była na swoim miejscu. Bardzo dobrze. Jego być albo nie być.

Obrzydzało go trochę to, co zamierzał już wkrótce zrobić. Wiedział, że ktoś prędzej czy później może się domyślić. A jeśli się domyśli, to go znienawidzi. Ale nie było już innych opcji, naprawdę.

Po raz ostatni omiótł spojrzeniem ten pokój. Po raz ostatni spojrzał na ubrania, leżące nieskładnie na łóżku – symbol jego dawnego życia. Po raz ostatni pomyślał o czapce, schowanej głęboko w walizce, z daleka od światła dziennego. Poczuł, jak w gardle robi mu się gula, ale nie mógł się teraz mazać.

Pewnym siebie krokiem opuścił pokój, zamknął za sobą drzwi. I wyruszył stoczyć nierówny pojedynek z własnym przeznaczeniem. 

Orły HorngacheraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz