2. Ucieczka Horngachera

268 30 16
                                    

Stefan Horngacher powolnym, spokojnym krokiem opuścił gospodę.

Noc na zewnątrz była równie cicha, co tam w środku, równie martwa i spokojna. Nie znał tego miasteczka od tej strony – przyzwyczaił się do jego innej, tętniącej życiem twarzy, do wiosennego słońca, dziennego światła, do tłumów turystów na ulicach.

Cóż, turyści wyjechali, dzień się skończył i teraz to miasteczko to najzwyklejsze w świecie miasteczko, podobne do dziesiątek tysięcy innych rozsianych po Europie. Spokojne. Aż za spokojne. Być może przez ten nadmierny spokój tego miejsca niepokój Horngachera wzrastał.

Chociaż, co tak naprawdę mogło się jeszcze stać? Wszystko, co najtrudniejsze, minęło. Teraz wystarczyło pójść do hotelu, wziąć swoje rzeczy i odjechać.

Och, w głębi serca wiedział, czego w tej nocy najbardziej się bał. Miał świadomość, że nie zmruży oka nawet na sekundę i że w tej ciszy będą krzyczały do niego myśli przepełnione wątpliwościami, wyrzutami sumienia oraz tęsknotą, która co prawda dopiero się w nim rodziła, ale to już wystarczało, żeby był pewien, że pozostanie z nim na długo – być może na zawsze?

Czuł się, jakby pewien rozdział pozostał dla niego niezamknięty. Nie pożegnał się jak należy ze swoimi przyjaciółmi. Niczego im nie wyjaśnił. Odszedł tak po prostu. Bez słowa. Definitywnie. Wciąż tak naprawdę nie był pewien, czy było warto. Wmawiał sobie, że tak, mimo że przecież przed chwilą stracił wszystko, wszystkich swoich przyjaciół, wszystko, na czym do tej pory opierało się jego życie.

Nigdy wcześniej nie czuł się taki samotny.

Kiedy odszedł kilka kroków od budynku, zatrzymał się i odwrócił się w jego stronę. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, czy wszystko zrobił tak, jak trzeba, czy czegoś nie pominął. Ale jak mógłby, zawsze dbał przecież o każdy najmniejszy szczegół, nawet w chwilach ogromnego stresu.

Wszystko poszło dobrze. I wszystko będzie dobrze. Nie wolno mu myśleć inaczej.

Poszło jak z płatka. Nikomu nic się nie stało. Obyło się nawet bez żadnych poważniejszych zranień. Co najwyżej jakieś drobne, płytkie nacięcia albo otarcia, ewentualnie siniaki. Za parę dni nie pozostanie po tym śladu. Nie będzie żadnego fizycznego śladu, tak jakby zupełnie nic się nie stało.

A jednak oni nie zapomną.

Nie zapomną i nie będą w stanie zrozumieć. A on im nie wyjaśni. Nie teraz. Być może nigdy. A prędzej czy później domyślą się, kto za tym stoi i być może do końca życia będą się zastanawiać, dlaczego ich zdradził.

Koniec. Dość.

Nie wolno mu było myśleć w ten sposób tej nocy. Był już zbyt blisko granicy swojej wytrzymałości psychicznej, a nie wolno było mu się złamać. Zaszedł przecież już tak daleko.

Ponownie odwrócił się plecami do gospody. Odszedł. Szedł szybko, o wiele szybciej niż była potrzeba. Miał przecież czas.

Wystarczyło przecież tylko wrócić do tego cholernego pokoju, wziąć walizki i zejść do samochodu. I odjechać.

Cała reszta była już załatwiona. Nie musiał się martwić o rzeczy, których nie mógł ze sobą zabrać – dogadał się z obsługą hotelu, że za dodatkową opłatą wszystko sprzątną i jakoś się pozbędą, zachowując przy tym dyskrecję.

Pokój już następnego ranka nie powinien nosić żadnego śladu po tym, że ktoś jeszcze niedawno w nim przebywał.

Nagle to się stało takie łatwe – po prostu zniknąć.

Orły HorngacheraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz