12. Śliwki śmierci

92 15 5
                                    

Stefan Horngacher przez całą drogę powrotną ledwo mógł wysiedzieć w miejscu – tak go nosiło ze wściekłości. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z tego, że po Svenie można było się wiele spodziewać (i to raczej tych niezbyt pozytywnych rzeczy), ale tym razem miarka się przebrała.

Co on miał z tego, że zmusił go do udziału w tym festiwalu żenady? Czerpał jakąś satysfakcję z wywoływania u ludzi uczuć zażenowania i zawstydzenia czy o co mu chodziło?

Całe szczęście, że nie przyszło mu do głowy, żeby wydzwaniać do Stefana po jego odjeździe. Austriak przez chwilę tego się właśnie obawiał, wiedział przecież, że jego ulubiony kolega z pracy ma taką tendencję. Cóż, może zajął się kolejnym wspaniałym popisem scenicznym. Tego wieczoru dało się ze wszelką pewnością stwierdzić, że Niemiec na scenie czuł się bardzo dobrze.

Droga Horngacherowi bardzo się dłużyła. Taksówkarz nie był zbyt rozmowny (i bardzo dobrze), nie puszczał też żadnej muzyki z radia (jeszcze lepiej), ale mimo wszystko taka długa jazda w ciszy go lekko przytłaczała. Zwłaszcza, że wypity tego wieczoru alkohol coraz bardziej dawał mu się we znaki.

Austriak zdał sobie sprawę z tego, że najchętniej, to by się komuś teraz wygadał. Z całej swojej wściekłości na Svena, z żalu za czasem zmarnowanym na to dziadostwo. Przecież równie dobrze mógłby ten wieczór spędzić w domu, z książką, na spokojnie. Zdecydowanie wolałby taką opcję.

Jeszcze nie tak dawno w takiej sytuacji pewnie zadzwoniłby albo napisał do Kamila.

Pomyślał o tych czasach ze smutnym uśmiechem.

Teraz to już nie będzie możliwe. To pewnie już nigdy nie będzie możliwe, bo nie sądził, że uda się odbudować ich przyjaźń, nawet jeśli to wszystko się kiedyś skończy. Jego były podopieczny nie należał bowiem do osób, które łatwo obdarzały innych dużym zaufaniem. A tym bardziej nie należał do osób, których zaufanie łatwo można było odzyskać, kiedy się je straciło.

I co mu, kurwa, zostało?

Stefan nie miał już prawdziwych przyjaciół. Wszystkich najbliższych zostawił tam, w Polsce. Jedna z tych osób już nie żyła, a zresztą bezpieczniej będzie się nie kontaktować. Zresztą, nawet jeśli... nie był pewien, czy by mu wybaczyli.

Nie był pewien, czy na ich miejscu sam siebie by spróbował zrozumieć i wybaczył.

A co miał tutaj, w Niemczech?

Nic, nikogo. Tylko tę cholerną ruderę koło czeskiej granicy i naprzykrzającego mu się Svena, którego intencji nie mógł być do końca pewnym.

Aha, no i to złudne poczucie pieprzonego bezpieczeństwa, które jakoś wcale nie powstrzymywało jego stanów paranoicznych. Nie ma co, piękna wymiana.

Doskonale jednak wiedział, że gdyby jeszcze raz mógł podjąć tę decyzję, to zapewne postąpiłby tak samo lub bardzo podobnie. Nie widział innego logicznego wyjścia. Nie wiedział w ogóle, czy takie istniało. Może gdyby zaczął działać wcześniej... ale nie, on sam wtedy nie brał tego wszystkiego na poważnie. Nawet w jego głowie brzmiało to przecież śmiesznie.

Nadal zresztą brzmiało, tylko że teraz to był gorzki, ironiczny śmiech przez łzy, bo ten pieprzony absurd przekuł się w jawę.

W koszmar na jawie.

Stefan dojechał na miejsce w jeszcze gorszym nastroju niż wyjechał spod klubu. Rzucił kierowcy banknot mówiąc, że nie musi wydawać reszty i zmęczonym krokiem udał się na górę, na swoje pieprzone, puste, odpychające piętro.

Orły HorngacheraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz