Rozdział 3: Niespodziewany gość

349 36 63
                                    

Była 21:30 kiedy znaleźli się pod drzwiami Piekarni. Pierwotny zamysł odprowadzenia jej do domu przerodził się w całkiem długi spacer - i Luka był z tego powodu bardzo zadowolony. Choć siłą rzeczy byłby bardziej, gdyby Marinette zdążyła do tego czasu uporządkować swoje sprawy sercowe. Cóż. Nie mógł mieć wszystkiego, więc postanowił cieszyć się z tego, co od niej otrzymał.

- Śpij dobrze - powiedział, wpychając dłonie do kieszeni dżinsowych spodni.

- Ty również. Dziękuję za odprowadzenie mnie - przyznała z radością w głosie i zrobiła krok ku chłopakowi. Widząc jednak, że na jego twarzy wykwitł szelmowski uśmiech, zatrzymała się w połowie dystansu, który pierwotnie chciała przebyć.

- Mogę być miłym chłopakiem, ale z zapłaty nie zrezygnuję - spojrzał w bok, jakby z nieśmiałością uciekając od spojrzenia prosto w te jej granatowe oczy. Nachylił się delikatnie w jej kierunku, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. - Szybko i bezboleśnie?

- Szybko i bezboleśnie - powtórzyła za nim i również się zaśmiała, a potem wspięła się delikatnie na palce i ucałowała chłopaka w policzek. - Tak jak zawsze!

- I taką cię lubię najbardziej, Marinette - wyprostował się z powrotem i obrócił do niej plecami, wyciągając jedną rękę z kieszeni i machnąwszy nią na pożegnanie. - Daj znać rano jak się miewasz. Może wpadniemy na siebie w szkole.

- Z pewnością - nie było innej opcji; mimo, że był od niej o rok starszy, to często mijali się na korytarzu, nie mówiąc już o wspólnych posiłkach na stołówce. - Ty za to napisz do mnie, jak wrócisz do domu. Mimo wszystko jest trochę niebezpiecznie...

- Wciąż boisz się, że Łowca napadnie mnie w ciemnym kącie?

- Cztery miesiące temu obiecałam, że będę cię doglądać...

- Wiem. Lubię, kiedy się mną opiekujesz.

Nie odpowiedziała już nie więcej. Widziała jedynie jego plecy, kiedy oddalał się z powrotem w stronę swojego domu, ale była świadoma faktu, że na jego ustach wymalował się teraz bardzo szeroki uśmiech. Luka, mimo pierwszego wrażenia bardzo grzecznego chłopaka, był w głębi duszy naprawdę złośliwym chochlikiem. Doskonale umiał wykorzystać sytuację na swoją korzyść. Dlatego tak ciężko było jej zdecydować, który z nich bardziej przemawiał do jej serca. On? A może Adrien? Z każdym z nich łączyła ją inna niewidzialna nić porozumienia... problem w tym, że uzupełniali się doskonale, wypełniali swoje wzajemne braki. Gdyby mogła - najchętniej przygarnęłaby ich obu naraz.

Kiedy położyła dłoń na klamce piekarni, poczuła jej chłód kłujący delikatną skórę. Serce na moment zamarło w jej piersi, a potem zaczęło bić w przyspieszonym tempie. Niemalże odruchowo drugą dłoń poprowadziła do swojej twarzy i złapała za znamię na swoim policzku; znamię, którego dorobiła się podczas pożaru piekarni. Przymknęła oczy i pozwoliła sobie na dwa głębokie wdechy. Kiedy uspokoiła galopujące serce, szarpnęła za klamkę i otworzyła drzwi, a niewielki dzwoneczek oznajmił jej przybycie.

- Och, skarbie, martwiłam się!

Ten głos wystarczył, by Marinette otworzyła oczy. Za każdym razem, kiedy wracała do domu obawiała się, że zastanie go kompletnie pustym.

- Nie ma o co, mamo. Nie jest jeszcze tak późno!

- Jesteś młodą i rezolutną dziewczyną, Marinette, więc postaraj się zrozumieć swoją mamę - głos jej ojca dobiegł z przeciwległego kąta. Umorusany mąką kończył właśnie sprzątać stół. - Będziemy się o ciebie martwić choćby nie wiem co!

- Wiem... przepraszam was - bąknęła nieśmiało i smutno, a potem podeszła do kobiety i przytuliła ją mocno. Sabina Cheng poklepała swoją córkę po plecach, chcąc dodać jej trochę otuchy. - Ja... cały czas jeszcze nie pozbierałam się po tych wydarzeniach...

- Wiemy, córciu, wiemy - mruknęła jej do ucha w odpowiedzi. - I cieszymy się, kiedy możemy spędzić każdą minutę razem z tobą, Marinette.

- Ale przyznacie, że ciągłe zamartwianie się o mnie nie jest najzdrowszym nawykiem... - dziewczyna odsunęła się od swojej mamy i sięgnęła po skąpany w czekoladzie rogalik.

- Nie jest, to prawda - Tom Dupain oparł się o drewnianą szuflę do wyciągania chleba. - No chyba, że wreszcie znajdziesz sobie chłopaka, który by się tobą zaopiekował, kiedy my nie możemy - puścił oczko do swojej żony, a ta uśmiechnęła się leciutko.

- Widzieliśmy go przez szybę... to Luka, prawda?

Marinette zacisnęła zęby na rogaliku, przecinając go na pół. Z trudem przełknęła ten kęs, próbując uciszyć sumienie, które zaczęło galopować wewnątrz jej głowy.

- Czyli jednak widzieliście mnie od dłuższej chwili za drzwiami piekarni, a i tak postanowiliście wyrazić swój strach o to, że nie wrócę na noc do domu? - dziewczyna ściągnęła brwi nad nosem, z politowaniem patrząc się po swoich rodzicach.

- No... cóż... jakby to... - Tom próbował wybrnąć z sytuacji, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów.

- Luka jest moim przyjacielem. Tylko przyjacielem - przyszła z pomocą ojcu, przerywając jego nieudolny wywód. - I jako przyjaciel postanowił odprowadzić mnie dziś do domu. Po prostu. Bez żadnych fajerwerków, ani bez podtekstów. Luka jest miłym chłopakiem. Uprzejmym i szarmanckim. Nawet gdybym chciała, nie puściłby mnie samej po ciemku do domu. Wystarczy wam takie wyjaśnienie?

- Ależ nie ma się o co denerwować, Marinette... - zaczęła Sabine, odkładając kuchenny ręcznik na bok blatu. - Bardzo cieszy nas twoje wyznanie. Po prostu nie chcielibyśmy, żebyś wpadła w jakieś złe towarzystwo.

- Nie jestem zdenerwowana - mruknęła w odpowiedzi, idąc w kierunku schodów prowadzących na piętro. - A moi przyjaciele są najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Po prostu... nie wiem. Zaufajcie mi trochę, dobrze?

Nie słysząc już żadnego słowa z ich strony, zaczęła wspinać się po stopniach, aż do momentu, kiedy klapa w suficie zablokowała jej dalszą podróż. Wzięła głęboki wdech i nadusiła ją obiema dłońmi, podważając drewnianą przeszkodę. Gdy klapa odskoczyła w bok, wejście do jej pokoju mieszczącego się na najwyższym piętrze budynku stanęło otworem. Z wyraźną ulgą Marinette weszła do środka, zamknęła za sobą przejście i rzuciła się na łóżko, biorąc w objęcia poduszkę przypominającą wielkiego kota.

- Czasami mam ich już serdecznie dość... a przecież dopiero co panikowałam, że mogę już nigdy więcej ich nie zobaczyć... moja głowa pęka od myśli, Tikki...

Przedłużająca się cisza utwierdziła ją tylko w przekonaniu, że to kolejny wieczór, który spędzi zupełnie sama. No, prawie sama. Miała przecież wokół kilkadziesiąt podobizn Adriena Agresta w różnorakich pozach, wyciętych z topowych żurnali traktujących o modzie. Minęły cztery miesiące, odkąd pożegnała się z towarzystwem swojego Kwami, a jednak wciąż ciężko było jej przywyknąć do tej ciszy. Dziewczyna wyciągnęła rękę w bok i chwyciła za kanciastą poduszkę z frędzlami, zacisnęła dłoń na jednym z jej rogów, a potem - w przypływie wewnętrznej frustracji - rzuciła nią w sufit, w kierunku kwadratowego okna, zza którego widać było rozgwieżdżone niebo. Kiedy poduszka uderzyła w szybę, Marinette usłyszała nagłe tąpnięcie na dachu, a potem szybki i głuchy tupot małych stóp, przynajmniej tak jej się wydawało. Zupełnie tak, jakby ktoś podglądał ją przez okno i uciekł, wystraszony jej nagłym i niespodziewanym atakiem. Bojąc się powrotu złoczyńców, dziewczyna zeskoczyła z łóżka i czym prędzej wybiegła na zewnątrz, na balkon skryty między mnóstwem pączkujących kwiatów.

Kiedy wychyliła się na zewnątrz barierki, dostrzegła zarys postaci zeskakującej z rantu dachu jej domu.

***

Miraculous: Motyl i Wąż [zakończone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz