6

615 22 0
                                    

W małym Pikapie Kuby było bardzo mało miejsca. Wolfie podrapał mnie już kilka razy, a reszta kociąt spokojnie siedziała na moich kolanach. Poczułam się jakoś lepiej, gdy wjechaliśmy do miasta. Co prawda panował w nas dyskomfort jeżdżąc wokół drogich i nowych aut, jednak w tym wszystkim było coś, co osobiście mnie radowało. Czułam, że tutaj powinien być mój cały świat. Kuba skręcił na ulicę, gdzie z daleka dostrzegaliśmy Pałac Kultury. Mój pisk przerwał wszystko.
- Co jest do cholery? - Odezwał się prawie zatrzymując samochód na środku drogi. Serafina i Red padły na ziemię z przerażenia. - Chcesz zabić te koty nim dojedziemy na miejsce?
- Widzisz moją rękę?! - Oburzyłam się i wystawiłam ją przed twarzą. Była napęczniała, czerwona i okropnie podrapana. Już w tamtym momencie nie mogłam nią ruszyć palca.
- Mam nadzieję, że weterynarz opatrowywuje małpy. - Uśmiechnął się i ruszył dalej. Dalszą część drogi zaciskałam zęby, gdy Wolfie znęcał się nade mną. Co za niewyżyty zwierz!
Wjeżdżaliśmy to w coraz głębsze zaułki Warszawy, których nie znałam. To zawsze Kuba jeździł z Lucyferem do różnych weterynarzy. Ja jedynie witałam ich tuńczykiem w puszcze i słodzoną herbatą. Na niektórych uliczkach miałam wrażenie, że widzę Tomka. Dużo chłopców miało blond włosy i wysoką postawę, ale z daleka nie mogłam rozróżnić ich koloru tęczówek.  Było to awykonalne. Kuba włączył radio. Muzyka z lat moich rodziców odbijała się od szyb auta. Oboje zapragnęliśmy przełączyć repertuar, jednak było to nasze ulubione radio. Nigdy go nie zmienialiśmy i czekaliśmy, aż tortury zamienią się w nagrodę. Zatrzymaliśmy się na czerwonej stacji, gdzie stało pełno samochodów.
- Sorry, ale muszę zatankować. - Spuścił wzrok na Wolfiego, który zajmował się moim kciukiem. - Jeśli chcesz możemy go wyrzucić za okno.
- Kuba! - Krzyknęłam ponownie.
- Żartowałem tylko. - Wyszedł z auta i chwycił jakąś rurę, którą włożył do zbiornika paliwa. Licznik zaczął podskakiwać szalenie, jakby na złość. Liczby kręciły mi się przed oczami. Gdy wszystko zostało naliczone nie wierzyłam własnym oczom.
- Kasa się zgadza? - Zapytałam unosząc brwi. Kuba nie wyglądał na zdziwionego.
- Ciesz się, że to nie ty płacisz. - Schylił głowę po swój portfel, który leżał obok mnie. Wolfie zareagował i ugryzł jego rękę. - KURWA!
- Wyrażaj się, jesteśmy w miejscu publicznym. - Zwróciłam jego uwagę, a kocurek począł znów gryźć moje palce. Nie czułam już ich.
- Jak ty to znosisz..? Ała kurwa... - Teatralny żal brzmiał w jego zaciśniętym gardle.
- Jeśli chcesz bym nie straciła ręki, to wróć szybko. - Przerwałam. - Z gorącą czekoladą.
- Dobra, dobra... - Wydukał i wbiegł niczym ojciec szóstki dzieci do pobliskiego sklepiku. Tak nazywałam miejsce, gdzie można było kupić wszystko, a nawet paliwo. Automaty do kawy znajdowały się tam prawie od dwudziestu lat, jak mawiał mój dziadek. Znów zaczęłam za nim tęsknić. To on dał mi posmakować tej cudnej czekolady z którą wracał Kuba. Dom w którym aktualnie mieszkałam nie był taki sam, choć być taki powinien. Bez tej jednej, najważniejszej mi osoby był niczym. Zwykłą chatą tuż za miastem. Nagle się ocknęłam widząc serwetki babci.
- Kuba! - Ponagliłam go. Nagle herbatę, którą trzymał dla siebie wylał wprost na świeże ubranie.
- Psia kreeeeeeew! - Wsiadł do auta i zaczął pośpiesznie wycierać się moją zakrwawioną chusteczką. Skrzywiłam się. - Co znowu!?
- Zapomnieliśmy dać pani Gosi tych serwetek. - Powiedziałam przyciszonym tonem.
- Boże drogi! To w drodze powrotnej jej damy! - Zarumieniłam się, a on opadł na nagłówek. Był wykończony dzisiejszym, dość pechowym dniem. Włączył silnik i bez słowa zaczęliśmy wymijać inne samochody. Jego koszulka, jak i spodnie były całe mokre. Gdybym nie była jego najbliższą siostrą, pewnie bym się zawstydziła tym, jak na niego patrze. Kamienną twarz skierował ku drodze, nie skupiając się na niczym. Na poprawę humoru, znów włączyłam radio.

Minęliśmy kolejną uliczkę za szpitalem, aż nagle dotarliśmy do prywatnej kliniki weterynaryjnej. Wyglądała jak zwykły, trochę w stylu wiktoriańskim dom. Posiadał zwykłą, ciemno-drewnianą furtkę i pełno kwiatów w ogrodzie. Kiedy szykowaliśmy się do wyjścia, telefon Kuby zadzwonił. Odebrał bezzwłocznie, jakby tego oczekiwał.
- Halo..? - Nastał długi czas ciszy. - Kochanie, jestem teraz w klinice... Nie nic się nie stało... Znaleźliśmy kocięta Lucyfera... Oczywiście, że je zobaczysz.... Tak, do zobaczenia.
Rozłączył się i bez słowa poszliśmy do kliniki. Tam wszystko śmierdziało płynami dezynfekcyjnymi, a w lazurowych płytkach można było się przeglądać. Nie było recepcji, jedynie jakiś starszy mężczyzna, który wyszedł zza dębowych, starych drzwi.
- Witam państwa. To Pańskie koty? - Zapytał.
- Tak. - Odpowiedział Kuba, a następnie wszyscy udaliśmy się do gabinetu. Na środku niego stał biały, wyłożony papierem stół. Wokoło niego i pod nim, doczepiane były dziwne maszynki i sprzęty lekarskie. To hobby posiadało tak trudne rozumowanie jak Kuby. Przy drewnianym, mocnym biurku siedziała młoda asystenta. Wyglądała na praktykującą tu studentkę. Od razu przykuła uwagę Kuby.
- Proszę położyć je wszystkie tutaj. - Rzekł siwy mężczyzna. Wykonując zadanie zdziwił się jeszcze mocniej. - Co pani ma z ręką?
- To przez tego łobuza. - Próbowałam odczepić Wolfiego od swojej obolałej, dominującej ręki. Ciekawa byłam jak będę pisała długopisem na lekcjach.
- Niech Pani da tą dłoń. - Złapał ją, a ja jęknęłam z niekontrolowanego bólu, którego nie czułam przez drogę. - Widać, że prawdziwy szaleniec z Wolfiego. Wybrało państwo idealne imię dla tego malucha.
Kuba podniósł się przestając rozmawiać z pielęgniarką. Spoglądał na nas wszystkich  po kolei. Łapiąc wzrok ze studentką, zobaczyłam jej maślane oczy. Jak on to robił, że każda była jego po zamianie dwóch zdań?
- Opatrzę ją. - Weterynarz sięgnął do szuflady po bandaże i zaczął owijać nimi moją rękę. Ból nie ustawał, tylko się pogłębiał jeszcze bardziej. - Ta ręka będzie musiała odpocząć. - Zwrócił się ku Kubie który pochłonięty był rozmową. Najwyraźniej doktor chciał mu przerwać. - Niech Pan zajmie się małżonką. Jej ręka będzie musiała odpocząć z dwa, góra pięć dni.
- Proszę? - Zmarszczył brwi. - Ona nie jest moją małżonką! To moja młodsza siostra!
- Przepraszam bardzo. - Zakaszlał lekarz w pięść. - Zajmę się może kotami.
A ja siedziałam wryta. Obok brata. Obok brata, nie małżonka.

Nowy Korepetytor _4Dreamers_Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz