rozdział dziesiąty

558 33 6
                                    

 Po kilkunastu dniach znowu wpadłam w rytm szkolnych dni. Tym razem miałam dodatkowe zajęcie w postaci wieczornych patroli - póki co przydzielono mi dwa dni w tygodniu - sama we wtorki i z Grahamem w piątki, w wieży Gryffindoru. Szybko przekonałam się, że to piętro nie należy do najspokojniejszych w weekendy. Kilka razy przyłapaliśmy różne osoby na szmuglowaniu piwa kremowego i Ognistej Whisky. Wolałam nie wiedzieć, jak wyglądał ich pokój wspólny w sobotę rano.

Na trzecią niedzielę września przewidziano pierwszy mecz quidditcha - Ślizgoni przeciw Gryfonom. Graham i Peter znaczną większość wolnego czasu spędzali na boisku, ale Gryfoni nie pozostawali w tyle - nieważne czy świeciło słońce, czy lał deszcz, trening był najważniejszy. Tak ważny, że kilka razy McGonagall siłą im przerywała, bo przez to cała drużyna nie pojawiała się na obiedzie. Korzystali z każdej wolnej godziny, gdy Ślizgoni nie trenowali. Przynajmniej dopóki Krukoni i Puchoni nie przypomnieli o swojej obecności.

- No, to dzisiaj spuścimy łomot Gryfonom - cieszyła się Lizbeth przy śniadaniu.

- Albo oni nam - odparłam z drwiącym uśmieszkiem.

- O czym ty gadasz? Nie mają szans. Poza tym, nawet gdyby mieli, to Gryffindor. Nasz wróg, pamiętasz?

- Taa, wróg. Jasne.

 Lizbeth zmrużyła podejrzliwie swoje oczy, ale ją zignorowałam. Zamiast tego zaczęłam rozmawiać z Anne o eseju dla profesor Sprout.

Prawdę mówiąc, lekcje z Gryfonami były w porządku. Zwłaszcza eliksiry, na których Snape pozwalał sobie na wiele złośliwych uwag wobec nich. Był jeszcze jeden, a właściwie dwa powody, dla których te lekcje okazały się być rozrywką. Bliźniacy Weasley, którzy jak się okazało również kontynuowali eliksiry, do perfekcji opanowali sztukę wyprowadzania Snape'a z równowagi. Niejednokrotnie powstrzymywałam się od śmiechu, gdy robili niewinne przytyki do wyglądu nauczyciela. Byłam zaskoczona, że wcale nie byli tacy denerwujący, jak mi się wydawało. Nawet zaczęłam nieco uważniej obserwować ich coraz to nowsze wynalazki, którymi chwalili się na korytarzach. Jednak reszta Ślizgonów raczej nie zmieniła swojego zdania na ich temat.

Po śniadaniu wzięłyśmy torby i poszłyśmy na błonia, gdzie rozłożyłyśmy się pod jednym z wielkich drzew. Owinęłam się kocem i próbowałam skupić na lekturze jednej z książek, ale przeszkadzały mi hałasy dobiegające z naprzeciwka. Stali tam Fred i George, w otoczeniu jakichś drugoroczniaków, i pokazywali im jakieś świecące, latające piłeczki.

- Czy oni nie mogą przestać pajacować? - warknęła Lizbeth, również patrząc w ich stronę.

- Może robienie za kretynów to ich powołanie.

 Przemilczałam te uwagi i wróciłam do fragmentu o rzadko spotykanych porostach. W pewnym momencie usłyszałam cichy świst, coś uderzyło w nogę Lizbeth, która siedziała obok mnie, odbiło się i spadło na książkę na moich kolanach. Była to ta sama piłeczka, którą rzucali bliźniacy. Uniosłam głowę i zobaczyłam, że wpatrują się we mnie z wahaniem. Czekali, aż zacznę się drzeć? Zanim jednak zdążyłam się odezwać, usłyszałam głos Lizbeth:

- Reducto!

 Piłeczka zamieniła się w popiół, z którego wyskoczyło kilka iskierek.

- Uważajcie, gdzie rzucacie tymi swoimi śmieciami! - krzyknęła, wymachując swoją różdżką.

 Dzieciaki wpatrywały się w nią z niepokojem, ale bliźniacy roześmiali się, jeszcze bardziej ją denerwując.

- Za grosz szacunku do naszej ciężkiej pracy! - zawołał jeden.

- Wiecie, ile zajęło nam stworzenie tego egzemplarza?

- Wiecie, ile czasu zajmie mi rozwalenie waszych...?! - złotowłosa zaczęła się nakręcać, więc przerwałam.

- Daj spokój, Liz. To nic takiego.

 Dziewczyna wbiła we mnie zaskoczone spojrzenie, a ja oczyściłam książkę z popiołu. Może pora pokazać się z nieco normalniejszej strony.

- Na co się gapicie?! Wyjazd! - dorzuciła Anne, gdy nadal stali w miejscu.

 Po chwili odeszli, kręcąc głowami. Jak gdyby nigdy nic, wróciłam do lektury, zaznaczając ważniejsze zdania.


Tymczasem Fred rozmawiał ze swoim bratem.

- Nie sądzisz, że ona jest jakaś... inna?

- Czy ja wiem. Krzywi się jak każda Ślizgonka - odparł bliźniak.

- Ale nie wydarła się na nas. Mało tego, jeszcze uciszyła tą drugą.

- Mam przeczucie, że będziesz chciał ją sprawdzić - zadrwił George - Serio, daj sobie spokój ze Ślizgonami...

- A ja mam przeczucie, że jak nie stawimy się zaraz u Angeliny, to ten mecz będzie naszym ostatnim.

- Może dla mnie, ale do ciebie nasza pani kapitan ma chyba słabość...



Siedziałyśmy w milczeniu aż do momentu, gdy musiałyśmy iść do zamku na obiad. Odłożyłyśmy szkolne torby i zajęłyśmy miejsce w Wielkiej Sali. Większość ludzi miała na sobie swoje kolorowe szale, niektórzy mieli pomalowane twarze. Ja ograniczyłam się do włożenia mojego szaro-zielonego szalika.

- Pamiętasz chociaż imiona tych dziewczyn? - spytała Anne, gdy Graham uwolnił się od jego wiernych Puchonek.

- Hmm... ta najwyższa to Janice. A ta blondynka i jej przyjaciółka to Casey i Victoria - odpowiedział. - Reszta nie jest taka ładna.

- Jesteś obrzydliwy - prychnęłam.

- Alex, nie bądź taka okrutna! Jak im zazdrościsz, to zawsze możesz do nich dołączyć. Jestem dla nich wyjątkowo miły - powiedział, zarzuciwszy ramię na moje barki.

- Po moim trupie - warknęłam, zrzucając jego ciężką rękę.

 Peter zaczął się śmiać, za co posłałam mu odpowiednie spojrzenie. Nie pomagał.

- Montague, lepiej chodźmy, zanim któraś cię potraktuje jakąś klątwą.

 Zebrali się całą i grupą i jak zawsze obie drużyny opuściły salę przy oklaskach i krzykach. Widać było, że to będzie zacięty mecz. Jakieś dwadzieścia minut później szłam już przez błonia w stronę boiska.

- Mam nadzieję, że nadal jesteś za Ślizgonami? - prychnęła Lizbeth złośliwie.

- Jakżeby inaczej - odparłam.

 Chociaż w środku coraz bardziej życzyłam zwycięstwa Gryfonom. Tak dla zasady.

Nie chcę widzieć testraliOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz