rozdział dwudziesty siódmy

485 37 3
                                    

 Jakoś udało mi się uwolnić od podejrzeń ze strony moich znajomych i Snape'a, których uwadze nie umknęła zadziwiająca sprawność Weasleyów. Bliźniacy w ostatniej chwili wpadli na stadion, a pani Hooch pozwoliła im zagrać. McGonagall uśmiechnęła się z ulgą, a w Johnson wstąpiła nowa energia, gdy zebrała swoją drużynę i powiedziała im ostatnie słowa przed rozpoczęciem gry. Mecz znowu wygrali Gryfoni, ale dzięki przewadze jedynie dwudziestu punktów. Tym razem nauczyciele pilnowali uczniów aż do wejścia do zamku, zapewne mając w pamięci ostatnią bójkę.

Sprawa pomocy w Eliksirach ucichła, a ja zaczynałam mieć nadzieję, że może bliźniacy się rozmyślili. Moja niepewność zakończyła się w środowy poranek.

Wychodziłam właśnie sama z Wielkiej Sali, bo zatrzymał mnie jeden z pierwszorocznych, który miał do mnie pytanie odnośnie swojego planu lekcji. Stłoczyłam się przy drzwiach razem z grupą Gryfonów, spiesząc na Zielarstwo. W tłumie poczułam, że czyjaś dłoń wciska mi w rękę kawałek pergaminu. Odwróciłam szybko głowę. Po mojej prawej stronie do wyjścia przeciskali się bliźniacy; ten, który podał mi zwitek, mrugnął do mnie porozumiewawczo i wyszedł na korytarz, zmierzając ku schodom. Przez chwilę gapiłam się za nim, zaskoczona tym zachowaniem, ale zaraz wróciłam do siebie. W drodze do cieplarni towarzyszyło mi może trzech uczniów, więc rozwinęłam pergamin i nachyliłam się ku niemu, aby odczytać wiadomość zapisaną niedbałym pismem.

Dzisiaj o ósmej wieczorem, koło obrazu z sadem jabłkowym na drugim piętrze. Nie kłam, że masz patrol, bo wiemy, że masz je we wtorki i piątki.

Przeczytałam wiadomość dwa razy, po czym starannie ukryłam ją w podręczniku do Opieki nad magicznymi stworzeniami. Mimo, że sama się na to zgodziłam, to w miarę upływu dnia traciłam tą pewność co do słuszności mojej decyzji.

Po obiedzie zeszłam do salonu Ślizgonów razem z Grahamem i Lizbeth, gdzie zabraliśmy się do odrabiania prac domowych. Anne zasnęła w dormitorium tuż po powrocie z lekcji, a jako że ostatnio raczej niewiele spała, nie miałyśmy serca jej budzić. Peter, naturalnie, wyszedł gdzieś z Noelle.

Co jakiś czas nerwowo zerkałam na zegarek. Miałam nadzieję na to, że Montague i Lizbeth skończą przed ósmą, bo oszczędziłoby mi to wymyślania wymówek. Na szczęście dla mnie, już po około godzinie wynikła kłótnia z powodu quidditcha.

- Ty i Peter jeszcze współpracujecie, ale jak widziałam tych nowych pałkarzy... czy oni w ogóle odróżniają tłuczka od kafla?

- Lizbeth, jeśli jesteś taka mądra, to może następnym razem sama zagrasz w meczu? - warknął Graham.

- Dobrze wiesz, że nie umiem grać w...

- W takim razie bądź tak łaskawa i nie wypowiadaj się w tematach, o których nie masz pojęcia.

 Oj, Graham, po prawie pięciu latach nadal się nie nauczyłeś?

Usta Lizbeth zacisnęły się w wąską linię, a oczy ciskały gromami w chłopaka naprzeciw niej.

- Nie mów do mnie w ten sposób, Montague - wysyczała, odkładając pióro na bok.

- Och, czyżbym ugodził w twoje nadęte ego? - odpowiedział jadowitym tonem, również odkładając pióro.

 Przyglądałam im się przez chwilę ze znudzeniem, po czym wróciłam do zadania z Transmutacji. Lizbeth i Graham potrafili być naprawdę nieznośni, gdy zostawiło się ich samych sobie.

- Zamknij się - wycedziła przez zęby. - Mam dość twojej głupoty.

- A ja mam dość twojej wszechwiedzy i puszenia się.

Nie chcę widzieć testraliOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz