Rozdział 3

54 8 2
                                    

      Jeźdźcy zostawili wielbłądy, czy też, w niektórych przypadkach, konie, przed miastem. Dwaj mężczyźni wzięli za uchwyty ogromną skrzynię, po czym wszyscy skierowali się wprost w stronę pałacu.

- Chodź - polecił krótko dowódca niedużej grupy, z którą przybył Oliver. Chłopak posłusznie poszedł za mężczyzną. Idąc, rozglądał się dookoła. Miasto prezentowało się wspaniale. Na ulicach panował duży ruch. Ze wszystkich stron słychać było rozmowy, prowadzone w najróżniejszych językach. Kupcy zachęcali do wybrania ich towarów, spośród setek innych, przedstawiając wyjątkowość swoich produktów. Jacyś ludzie grali, przyjemne dla ucha melodie, na najróżniejszych instrumentach. Niektórzy tańczyli, jeszcze inni śpiewali. Każda alejka aż tętniła życiem. Zdawało się, że cała ludność jest obecnie na ulicach, bowiem przybyła do miasta grupa, napotykała po drodze zarówno podpierających się laskami starców, jak i dzieci, przeciskające się pośród tłumu. Oliver nigdy wcześniej nie widział tylu, tak zróżnicowanych, zarówno wiekiem, czy językiem, jak i kolorem skóry, ludzi, w jednym czasie. Znajdowali się również tacy, który głosili swoje religie. Wokół każdej z tych osób, zebrany był mniejszy lub większy tłum słuchaczy. Czarnowłosemu chłopakowi wydawało się to dość dziwne. W mieście, w którym jeszcze do niedawna mieszkał, wszyscy praktykowali jedną religię. Wyznawców innych wiar, spotykały co najmniej grzywny. Tutaj ludzie byli tak otwarci...

     W pewnym momencie, do dowódcy grupy podeszła jakaś, dość skąpo ubrana kobieta. Cicho coś do niego powiedziała. Na jej twarzy nieustannie widniał uśmiech. Mimo tak wielu różnic między miastami, w których był, a tym tutaj, Oliver musiał przyznać, że pewne elementy pozostają niezmienne. Przykładowo, kurtyzany. Przybysze z innego kraju byli ich najczęstszymi klientami, ponieważ przeważnie mieli dużo pieniędzy. Nic więc dziwnego, że jedna z kobiet takiej profesji, zainteresowała się odzianym w nie najtańsze szaty mężczyzną, o trochę jaśniejszym kolorze skóry, niż tubylcy. 

- Później, moja droga - odpowiedział dowódca. Usłyszawszy to, nieznajoma odeszła, aby po chwili zniknąć gdzieś wśród tłumu. Mężczyzna popatrzył za nią. Dwaj spośród jego towarzyszy podróży zagwizdali.

- Komuś szykuje się udany wieczór - powiedział jeden z nich, szturchając dowódcę łokciem.

- Nie tylko wieczór - dodał drugi. Przywódca jednak tylko machnął ręką. Co jak co, ale obecnie mieli ważniejsze rzeczy do roboty.

     Szli dalej. Oliver wciąż nie mógł nacieszyć wzroku miastem. Zwłaszcza, gdy przechodzili obok jakiejś świątyni. Budowla wyraźnie wyróżniała się pośród innych. Jej ściany od zewnątrz były ozdobione przeróżnymi, kolorowymi wzorami, a szczyt wieńczyła kopuła. Co dopiero musiało być wewnątrz? Nie dostał odpowiedzi na to pytanie.

- Młody, nie zatrzymuj się - powiedział mężczyzna idący z tyłu, wyrywając go z zamyślenia. - Będziesz miał jeszcze czas, aby obejrzeć sobie to miasto.

     Chłopak skinął głową w odpowiedzi. Nawet nie zauważył, gdy znacznie zwolnił. Dość szybko jednak powrócił do swojego uprzedniego tępa.

     W końcu, znaleźli się w pobliżu celu swojej podróży - monumentalnego pałacu, górującego nad całym miastem. Im bliżej niego byli, tym droga była coraz lepsza. W końcu, podeszli pod ogrodzenie, któro samo w sobie było dziełem sztuki. Przedstawiało bowiem przeróżne zwierzęta i rośliny. Było bardzo dopracowane. Zawierało sporo szczegółów, takich jak oczy drobnych ptaków, czy też nerwy liści. Oliver często widywał ładne rzeczy, ale przy nim, nie mogły nosić tego określenia. Było po prostu cudowne. Najciekawsza jednak była sama brama. Na jej obu skrzydłach widniały wielbłądy, zwrócone ku sobie. Ktoś je wyrzeźbił lepiej, niż niejeden artysta, uważany za wybitnego, mógłby je uwiecznić na płótnie. Oprócz nich, brama przedstawiała również najróżniejsze kwiaty.

Ja też mam marzenia!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz