ROZDZIAŁ 8

379 37 38
                                    

ZANE

Na 1st Avenue jak zawsze roiło się od ludzi. Stanąłem pod wysokim biurowcem z czerwonej cegły w centrum Seattle, wychodząc właśnie ze spotkania z moim menadżerem artystycznym panem Wilsonem.

Lubiłem go. Mężczyzna po czterdziestce nie tylko aktywnie promował moją twórczość, pomagał mi dotrzeć do zainteresowanych kupców i wybić się na rynku dzieł sztuki, ale też imponował mi pogodnością ducha i optymizmem, mimo że uśmiechem zakrywał swoje problemy z byłą żoną, o czym wspomniał mi tylko raz kilka tygodni temu.

Nie mniej to właśnie dzięki niemu, moje malarstwo miało sens. I przynosiło zysk. A to było najważniejsze.

Przeszedłem na drugą stronę ruchliwej ulicy. Zapowiadał się ładny dzień, na co wskazywało bezchmurne niebo. A było to tutaj raczej rzadkie zjawisko.

Ruszyłem pieszo w stronę Belltown, na północ, chociaż mój czarny BMW M5, który dostałem od rodziców na ostatnie urodziny, stał niedaleko na jednym z niewielu wolnych miejsc parkingowych. Miałem coś jeszcze do załatwienia, lecz uznałem, że szybciej będzie, jeśli się przejdę, niż znów spędzę kolejne, zbędne minuty na szukaniu wolnego miejsca parkingowego, które i tak zapewne będzie sporo oddalone od mojego miejsca docelowego.

Niebawem znalazłem się przed zupełnie niewyróżniającym się w okolicy budynkiem. Blok nie należał jednak do ekskluzywnych miejsc, ani nawet znośnie zadbanych. Na klatce schodowej walały się śmierci oraz cuchnęło nieprzyjemnie po niespodziankach pozostawionych przez bezpańskie koty.

Wspiąłem się po skrzypiących, wąskich schodach na ostatnie piętro, gdzie zapukałem do pomalowanych na biało drzwi z płyty pilśniowej. Gdyby ktoś miał dość siły, mógłby przebić je na wylot gołą pięścią. Dziwił mnie ten brak ostrożności. Czemu ona nie zadbała o swoje bezpieczeństwo w tak podstawowej kwestii?

Po chwili dobiegł mnie dźwięk przekręcanego zamka. Skrzydło drzwi otworzyło się do środka, a z cienia ponurego wnętrza wyłoniła się kobieta. Całkiem odmienna. Stara i pomarszczona. W szmatach żebraczki lub czegoś w tym rodzaju. Zmarszczyłem brwi. Pomyliłem adres?

– Dawno się nie widzieliśmy. – Rozpoznałem jednak od razu jej głos.

– Em? To ty?

Kobieta uśmiechnęła się smutno, po czym wpuściła mnie do środka. Zamknąłem za nami drzwi i ruszyłem jej śladem przez długi, zaciemniony korytarz prowadzący w głąb mieszkania. W powietrzu unosił się osiadający w gardle smród wilgoci i pleśni. Starałem się nie patrzeć pod nogi, ale zdaje się, że w pewnym momencie coś żywego, niewielkich rozmiarów przebiegło tuż przede mną. Wzdrygnąłem się. Jak ona mogła żyć w takich warunkach?

Em zaprosiła mnie do małej kuchni, po czym wstawiła wodę na gazowej kuchence. Dopiero w świetle jarzeniówki dostrzegłem jak spod zawiązanej na głowie aksamitnej chusty spływały na jej zgarbione plecy kaskady drobnych, siwych loczków. 

Wtedy ona sięgnęła drżącymi palcami do supełka pod brodą i pociągnęła, rozwiązując momentalnie materiał. Zostawiła chustę na oparciu podniszczonego krzesła, stojącego w rogu i odwróciła się w moją stronę, lecz już nie wyglądała tak samo jak jeszcze chwilę wcześniej. Jej włosy stały się naraz kasztanowe, twarz gładka, promienna, bez zmarszczek, śladów przebarwień, czy krost.

Zdjęła przede mną swój kamuflaż. Odkryła się.

– Wiesz, po co przyszedłem – powiedziałem wprost.

Em zamiast odpowiedzieć, wskazała palcem na krzesło przy stole. Usiadłem niepewnie, a mebel zatrzeszczał pod moim ciężarem.

– Dziewczyna. Tak, pamiętam – odparła, zalewając herbatę gorącą wodą. – Ale wiesz przecież, że niewiele mogę dla niej zrobić. Sama się ukrywam. Tak jak to robią ludzie mojego pokroju. – Wpatrywałem się w nią niewzruszony. Po coś przecież mnie tu zaprosiła. – Zdaję sobie jednak sprawę, że to dla ciebie ważne. I nie chciałabym zostawiać cię samego w potrzebie. Troszczę się o ciebie. Tak, jak to obiecałam twojej babce.

W blasku żywiołu. Błyskawica ✅Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz