14.

105 4 0
                                    

CHRISTIAN

Jedziemy już około godzinę. Wspólnie uznajemy, że jesteśmy wystarczająco daleko od tamtej hordy. No chyba, że uda się ona akurat w tym samym kierunku co my. Nawet gdyby się tak stało, tym ich wolnym tempem, tak czy siak dotarłyby tu dopiero za kilka dni.
Wyglądam za szybę i podziwiam widoki, a mówiąc widoki mam na myśli las.
Kiedy byłem mały i ojciec zawoził mnie do szkoły, do dziadków czy na jakieś dodatkowe zajęcia, przez całą drogę patrzyłem przez szybę i wyobrażałem sobie jak nagle skręca.
Myśleliście pewnie, że będą to jakieś wesołe wspomnienia. Otóż nie. Marzyłem o wypadku. O tym aby samochód przywalił w drzewo na tyle mocno abyśmy obaj trafili do szpitala, albo najlepiej zmarli na miejscu. Byłem wtedy naprawdę młody, za młody na takie myśli. Przypominam sobie o tym właśnie w tym momencie, właśnie dlatego naprawdę panikuję kiedy Ethan niespodziewanie i gwałtownie skręca w prawo. Prosto do lasu. Dokładnie tam gdzie patrzyłem.
Wszyscy podskakujemy na siedzeniach i uderzamy o siebie nawzajem. Wszyscy oprócz Very, która jako jedyna zapięła pasy.
-Co Ty robisz?!- drę się, kiedy dociera do mnie że nie był to ani sen ani płatające mi figle wyobraźnia.
-Oni tam byli!- krzyczy Ethan.- Ludzie, którym odebraliśmy ten samochód!
-Przecież oni nie żyją- zauważa nadal spokojny, jak gdyby nigdy nic się nie stało, Grayson.
-Nie Ci sami czubku! Jedni z nich. Inni. W aucie identycznym jak to nasze- dodaje ciemnooki, wjeżdżając jeszcze głębiej do lasu i jakimś cudem omijając wszystkie drzewa znajdujące się na naszej drodze. Odwracam się i sprawdzam czy wspomniane przez niego auto aby na pewno za nami nie jedzie.
-No dobra, no to nie zatrzymuj się. Musimy odjechać jak najdalej.
-No chyba to robię!
-Kim są Ci ludzie?- pyta Vera.
-Zapewne jacyś wojskowi- zgaduje Grayson, aczkolwiek brzmi pewnie.
Patrzę w dół, na swoje dłonie. Drżą z jakiegoś nieznanego mi powodu. Oprócz tego boli mnie głowa i sucho mi w ustach, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi.
Ethan niespodziewanie zatrzymuje samochód.
-Co Ty wyprawiasz? Jedź- mówię ale samochód nie rusza. Nie dostaję też żadnej odpowiedzi.
Podnoszę w końcu wzrok. Wszyscy siedzą w całkowitej ciszy i bezruchu. Czemu, ogarniam dopiero po szybkim rozejrzeniu się. Jeepa otoczyła grupa ludzi, których wygląd kojarzy mi się z Indianami. Nie wyglądają na zarażonych, ale zachowują się dziwnie. Ich skromne ubrania, jeżeli mogę tak nazwać kawałki materiału zakrywające niektóre części ciała, są podarte i brudne. Każdy z nich trzyma w ręku włócznię, niektórzy posiadają też pochodnie. Zupełnie jakby byli w innej epoce. Pierwsze co przychodzi mi na myśl to, że zaraz nas zabiją i zjedzą, a jak nie to ogniem przyciągną uwagę tych o których wspomniał Ethan.
Jeden z nich, zakładam że dowódca czy ktoś taki bo ma wielki pióropusz na głowie, znienacka wskakuje na maskę samochodu i przygląda nam się przez szybę. Przygląda się uważnie każdego po kolei. O dziwo nie tłucze szyby, czego się spodziewałem. Nie trudno domyślić się, że ruchem ręki każe nam opuścić pojazd. Nikt z nas nie jednak reaguje. Zerkam to na skołowanego Ethana, to na zmieszanego Graysona. Mężczyzna zaczyna uderzać w ziemię swoją włócznią, a już po chwili zebrana wokół jeepa grupa zaczyna go naśladować. Niepokojąco krzyczą i skaczą.
-Okej, okej, już wychodzimy!- oznajmia Ethan, nie mając zamiaru czekać na rozwój wydarzeń ani chwili dłużej. Otwiera drzwi i wychodzi. Patrzę na niego pytająco, a po chwili odwracam się aby zobaczyć resztę. Ku mojemu zdziwieniu, Grayson i Veronica robią to samo co on.
Przywódca tej zacofanej sekty uspokaja się wtedy. Prostuje i przestaje uderzać włócznią o ziemię, przestają też jego zwolennicy.
-Buka le ngane! Kulowo mfana!- mówi. Ma długie karbowane siwe włosy, gęste brwi i śniadą karnację. Jego oczy kolorem przypominają moje. Zielony skrawek materiału ozdobiony jakimiś koralikami zasłania jego dół. Na nogach ma grube puchate buty, wyglądające trochę jak mukluki. Jedyne co odróżnia jego ubiór od reszty tych dziwolągów to duży pióropusz na głowie oraz brązowa narzutka zawiązywana w szyi, która zakrywa jego plecy. Jak większość z nich, trzyma w ręku włócznię.
Nikt z nas nie rozumie oczywiście ani słowa z tego co mówi. Wychodzę z auta, a następnie pomagam wyjść Ray'owi.
-Buka lengane!- powtarza mężczyzna. Brzmi na nieco poddenerwowanego- Ngiyamazi. Ngambona ndawana thize. Kungenzeka kanjani lokhu!
Coraz bardziej przypomina rozwścieczoną małpę. Niespokojnie skacze w miejscu z palcem wskazującym skierowanym w stronę Ray'a. Chłopak cofa się, wyraźnie przerażony. Vera staje za nim i łapie go za ramiona. Widząc to, robię krok w ich stronę i staję przed nim, osłaniając go z przodu.
-Może ten typ zastanawia się co stało Ci się w nogę?- zwraca się do Ray'a, Grayson.- Tylko zgaduję. Nie rozumiem ani słowa.
Tych pokręconych ludzi zdaje się przybywać. Liczę ich, bo żaden lepszy pomysł nie przychodzi mi do głowy. Udaje mi się naliczyć trzydziestu, kiedy w oddali zauważam widocznie wyróżniającą się z tłumu dziewczynę. Oprócz tego, że w ręku również trzyma pochodnię, jest ich zupełnym przeciwieństwem. Ma bardzo jasną karnację i jasne blond włosy, a ubrana jest w długą, prostą oliwkową sukienkę. Gdy tylko zauważa, że na nią patrzę, odwraca się na pięcie i kryje w tłumie.
-Ej, Ty!- wołam.- Znasz może angielski? Co on do nas mówi?- Powoli zmierzam w jej kierunku- Hej! Jasnowłosa!
Stojący przede mną Ethan marszczy brwi, a Vera wyciąga do mnie rękę. Wygląda na zaskoczoną, wręcz zmartwioną moim zachowaniem, tak jakby obaj myśleli że mam jakieś omamy.
No tak, to jasne że mi się wydaje. Wymyśliłem ją sobie. Nikt nie przyjdzie nas uratować.
-Do kogo Ty- zaczyna zielonooka. Dokończyć nie daje jej szarogłowy, który niespodziewanie uderza ją bokiem włóczni w plecy. Odejmuje mi  to mowę.
-Vera!- głośno krzyczy Ray, kiedy jego siostra ląduje na ziemi. Zaledwie po kilku sekundach jest on już w rękach dwóch olbrzymów- Hej! Co jest?! Puście mnie!
Próbuje się wyrwać ale pokaźni mężczyźni są od niego znacznie silniejsi, nie ma z nimi żadnych szans. Powoli się cofam, jednak nawet gdybym chciał to nie mam gdzie uciec, oni są wszędzie. Otoczyli nas z każdej strony, jest ich też od nas znacznie więcej. No i mają włócznie. Nie mamy z nimi szans.
Następnego chwytają Graysona, potem Ethana, a na końcu mnie. Rudowłosy przez moment próbuje uwolnić się z uścisku ale szybko się poddaje. Grayson nie podejmuje nawet próby. Zresztą ja też, bo nawet gdybyśmy się wyrwali to co byśmy zrobili?
-Uyjaova umuthi bese bayalala!- Po raz kolejny odzywa się mężczyzna z pióropuszem na głowie. Wzrokiem szukam jasnowłosej, nigdzie już jej jednak nie widzę. Ciężko jest mi przyjąć do świadomości, że serio ją sobie wymyśliłem. Może po prostu skryła się gdzieś w tłumie.
Vera powoli się podnosi.
-Zostawcie go!- krzyczy i w tym samym momencie ktoś po raz kolejny powala ją na ziemię.
-Izindawo eziphephile... Thatha umfana laphaya. Ngidinga ukuhlola okuthile- mówi szarogłowy, kiedy jego ludzie wstrzykują coś Ray'owi. Już po kilkunastu sekundach traci siły i przestaje się wyrywać. Aczkolwiek panikować zaczynam dopiero w momencie, w którym zamykają mu się oczy. Veronica przez cały ten czas się drze.
Wkurza mnie, że nie jestem w stanie nic zrobić. Zaciskam zęby i mimo iż wiem, że nie ma to sensu, tak jak Ethan próbuję wydostać się z rąk trzymających mnie typków.
-Co oni mu zrobili?!- wydziera się spanikowana Veronica. Wysoki mężczyzna z ogromnym afro na głowie, podchodzi do niej i wstrzykuje jej to samo (tak zgaduje) co jej bratu- Puszczajcie! Wy barbarzyńcy! Potwory!
Jej wołania na nic się zdają, dwa razy większy od niej gostek z łatwością wstrzykuje jej zawartość strzykawki. Dziewczyna równie szybko traci przytomność. Przed upadkiem wybrania ją ten sam typ. Bierze ją na ręce i gdzieś zanosi. To samo robi potężna typiara, którą z początku mylę z facetem, z Ray'em.
Jako następną ofiarę szarogłowy wybiera sobie Ethana. Rudy pluje mu w twarz gdy ten wbija mu w skórę igłę. Dostaje mu się za to w twarz od któregoś z jego zwolenników, czy kimkolwiek Ci ludzie są. Potem kolej Graysona, nie wyrywa się i nie protestuje, a na samym końcu moja.
Ładna z buzi ciemnoskóra kobieta wbija mi igłę w ramię. Moją drugą rękę mocno ściska wtedy szarogłowy, ktoś stoi też za mną i zimną ręką trzyma mnie za szyję. Czuję lekkie ukłucie. Zerkam na moich leżących już na ziemii towarzyszy. Ktoś z tłumu zapewne zaraz ich podniesie i wyniesie, tak jak zrobili to Veronicą i Ray'em. Patrzę jeszcze w kierunku, w którym wcześniej widziałem tajemniczą blondynkę. O dziwo, tym razem znowu tam jest. Nie wydaje mi się. Nie może mi się wydawać. Stoi i gapi się na mnie. Wygląda na nieszczęśliwą, zgaszoną. A przede wszystkim wygląda na prawdziwą. Jest prawdziwa. Musi być. To nie możliwe żebym znowu miał omamy.
Oczy samoistnie mi się zamykają. Dręczą mnie pytania; Co oni mi wstrzyknęli? Obudzę się po tym? Czy ja właśnie umieram? Czego Ci ludzie chcą?
Wkrótce jest już całkowicie ciemno. Jednak zanim całkowicie odlatuję, udaje mi się usłyszeć kolejne słowa wypowiedziane przez siwego:
-Ngiyamkhathalela umfana. Okunye akubalulekile. Kodwa zisebenzise kahle. Angithandi ukumosha
Ich znaczenia tak czy siak jednak nie znam.

𝐙𝐀𝐑𝐀𝐙𝐀Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz