18.

78 3 0
                                    

CHRISTIAN

Budzę się w cienkiej bluzie i obdartych jeansach. Przeszywa mnie dreszcz. Zimno tu. Opatulam się kołdrą po samą szyję. Obok łóżka leżą moje trampki. Nie są aż tak brudne jak je zapamiętałem. W sumie to w ogóle nie są brudne. Albo magicznie zrobiły się czyste albo ktoś je umył. Ciekawi mnie jak się tu znalazłem. Kto taki mnie tu przyprowadził. Czy jest tu też Grayson oraz reszta? Pierwsze co przychodzi mi do głowy to, że ktoś uratował nas przed tą całą sektą, które nas zaatakowała.
Próbuję przypomnieć sobie co tak właściwie się stało. Zostaliśmy otoczeni. Myślałem, że upieką nas żywcem i zjedzą, a tu nagle budzę się w naprawdę przytulnym pokoiku. Może to sen? Szczypię się w rękę, ale na nic, nie budzę się. A może tak mnie naćpali? Coś jest tu ewidentnie nie tak, muszę dowiedzieć się co, ale najpierw muszę znaleść resztę.
Opuszczam łóżko. Wkładając buty dostrzegam jabłecznik i szklankę soku pomarańczowego na tacce, na komodzie. Mimo iż na ogół za szarlotką nie przepadam, jestem tak głodny że pochłaniam cały kawałek na raz. Aczkolwiek soku nie piję, jestem uczulony na pomarańcze. Ignoruję fakt, że jedzenie mogło być zatrute i zabieram się za przeszukiwanie pokoju. Oprócz niezniszczonych, dobrze zachowanych mebli nie ma tu nic. Wychodzę więc na długi ale przytulny korytarz i wyglądam przez pierwsze lepsze okno. Dowiaduję się wtedy, że budynek w którym się znajduję otacza las.
Podążam przed siebie do samego końca holu. Tak jak się spodziewałem, zastaję tam schody.
Przez chwilę zastanawiam się czy powinienem iść na górę czy zejść na dół. W końcu podejmuję decyzję, wybieram tą drugą opcję. Na górze znalazłbym pewnie same pokoje, w dodatku z pewnością zamknięte na klucz, na parterze znajdę może jakąś kuchnię. Po cichu schodzę po schodach. Nie wiem jakie ludzie mieszkający tu mają intencje, dlatego postanawiam skradać się kiedy tylko stawiam stopę na najniższym piętrze budynku.
W jadalni niby nikogo nie ma ale co chwilę ktoś zjawia się na moment aby położyć na wielkim, przykrytym białym obrusem stole, jakieś dobrze wyglądające (i znakomicie pachnące) danie. Przy każdym z krzeseł rozłożony jest duży zdobiony talerz. Wygląda na to, że ma się tu odbyć jakaś uczta- jakaś ważna uczta. Skradam się dalej. W końcu znajduję kuchnię. Figurują w niej magazynowe regały pełne jedzenia. Kryję się za jednym z nich gdy tylko ogarniam, że nie jestem w pomieszczeniu sam. Otóż jest ze mną, robiąca zapewne za kucharzy, dwójka ludzi. Kobieta i mężczyzna. Rozmawiają między sobą w nieznanym mi języku. Biorąc pod uwagę tony ich głosów i to jak kobieta gorączkowo wymachuje rękoma, domyślam się że jestem świadkiem kłótni. Sytuacja szybko się jednak zmienia.
-Ucabanga ukuthi ubani ozonikelwa?- odzywa się z niespodziewanym podekscytowaniem w głosie kucharka.
-Hmm... Ngicabanga ukutchi lowo onamehlo aluhlaza okwesibhakabhaka- odpowiada ze stoickim spokojem kucharz.
Chichoczą. Wyglądają na szczęśliwych. A ja już myślałem, że zaraz zaczną rzucać w siebie talerzami. Jeszcze chwilę temu krzyczeli i pluli sobie nawzajem w twarz. To dopiero dziwna relacja. Ciekawi mnie o czym rozmawiają.
-Kubukeka njengengelosi, akunjalo?- mówi jeszcze kobieta, z uśmiechem na twarzy. Oczy wpatrzone ma gdzieś wysoko. Musi jej być gorąco, bo energicznie wachluje się szmatką.
Czuję się jakbym oglądał jakiś tandetny serial, na dodatek w nieznanym mi języku, bez napisów czy chociaż lektora.
-Yebo, uqinisile!- woła mężczyzna z iskierkami w oczach. Krótko po tym oboje wracają do gotowania w całkowitej ciszy.
Ja również postanawiam wrócić do tego co robiłem. Na przeciwko mnie, po drugiej stronie kuchni znajdują się kolejne drzwi. Ukradkiem podchodzę w ich stronę i to właśnie nimi wychodzę. Prowadzą mnie do czegoś na wzór dużego salonu. Jest tu kominek, duża kanapa i długi regał zapełniony książkami i przeróżnymi roślinami, które wydają mi się sztuczne. Okazuje się, że to tutaj przez cały czas skrywali się Ci wszyscy ludzie. Przeczuwałem, że trochę ich tu będzie ale nie spodziewałem się aż tylu. Jest ich tu conajmniej dwudziestu. Nie chcę nawet myśleć o tym, że mogą to nie być wszyscy i że reszta jest na zewnątrz czy w pokojach na górze.
Wszyscy oprócz mnie są tu ciemnej karnacji, także z pewnością się wyróżniam. Rozmawiają ze sobą w tym niezrozumiałym dla mnie języku. Ubrani są przyzwoicie, nie tak jak zastaliśmy ich w lesie. O ile to Ci sami ludzie. A raczej napewno to Ci sami ludzie.
Przypomina mi się dziewczyna z lasu, ta którą dostrzegłem w tłumie. Jestem przekonany, że umie mówić po angielsku, uciekła bo mnie zrozumiała i z jakiegoś powodu wystraszyła się. Nie wyglądała jak jedna z nich, bardziej jak jedna z nas. Może ją też porwali, tak jak nas. Chyba zaczynam brzmieć rasistowsko.
Zaczyna boleć mnie głowa, a świat zaczyna się kręcić. Muszę usiąść. Chwiejnym krokiem ruszam w stronę pierwszego wolnego miejsca jakie udaje mi się wypatrzeć.
-Eminye imizuzu engama-30 nomkhosi kuzokwenzeka!- Słyszę wesołe krzyki za plecami. Zebrani ludzie zaczynają skakać i wiwatować, rozmawiają jeszcze głośniej niż dotąd. Robi się przytłaczająco.
Powoli wycofuję się, aby wrócić tam skąd przyszedłem i poszukać drzwi wyjściowych z drugiej strony. Tutaj jest zbyt duży tłum. Nigdy nie przepadałem za takimi skupiskami ludzi, za głośną muzyką.
Wracam do punktu wyjściowego i tym razem udaję się w inną stronę. Gdzieś w rogu zauważam stare pianino. Powstrzymuję się aby nie nacisnąć żadnego z klawiszy i ruszam dalej. Zastaję kolejne schody, którymi mógłbym udać się na górę. Po wpatrywaniu się w tłum ludzi ubranych w kolorowe stroje, zauważam drzwi, zapewne prowadzące na zewnątrz. Stoi tam jednak za duże skupisko, a ja nie wiem nawet czy jestem tu mile widziany i czy gdyby mnie zauważyli to nie rzuciliby się na mnie. Nie wiem też czy nie ma ich na zewnątrz, czy nie wyznaczyli jakiejś grupy z dzidami na straży.
Ruszam z powrotem na górę- jeżeli już mam planować ucieczkę to z resztą grupy, nie samemu, a na parterze na pewno ich nie ma. Powoli i po cichu udaję się schodami na pierwsze piętro. Na końcu korytarza dostrzegam kogoś, więc szybko się kryję. Chwilę później odrobinę wyglądam zza ściany aby sprawdzić kto to taki. Ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że jest to nikt inny jak Grayson i Ethan, w towarzystwie jakiejś dziewczyny podajże stąd. Wychodzę z ukrycia i już mam ruszać w ich stronę, kiedy to znikają mi z oczu- zeszli na dół drugimi schodami, zanim do nich dojdę, będą już gdzieś w tłumie na parterze. Wracam się zatem, aby zejść stopniami dzięki którym się tu znalazłem. Po cichu udaję się do jadalni. Nieoczekiwanie ktoś staje przede mną i blokuje mi drogę. Podnoszę wzrok.
-Wenzani, insizwa?- pyta siwy mężczyzna, ten sam którego nazwałem wcześniej przywódcą tej całej sekty.
Nie mam pojęcia co powiedział, ale i tak czuję się jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Przyglądam mu się w milczeniu. Nie wiem co powiedzieć i czy w ogóle powinienem mu coś mówić. Zanim podejmuję jakąkolwiek decyzję, wyciąga w moją stronę rękę. Unoszę brwi, bo kompletnie się tego nie spodziewałem, ale wstaję z jego pomocą.
Jasnooki z serdecznością łapie mnie za bark gdy tylko znajdujemy się na tej samej wysokości. W drugiej ręce trzyma ozdobny kieliszek, z którego coś popija. Nie kwestionuję tego mimo iż wygląda to trochę niepokojąco, ma krwisty kolor i dziwną gęstawą konsystencję, nie przypomina ani soku wiśniowego ani wina czerwonego.
-Usemncane, uma ufuna, ungajoyina nathi, „Kubantu Behlathi"!- kieruje do mnie słowa, których dobrze wie że i tak nie zrozumiem. Ciężko wzdycham. Przez chwilę przygląda się mojej twarzy w dziwny, niepokojący sposób. Wygląda jakby chciał mnie zjeść, nie pomaga sposób w jaki po chwili oblizuje usta- Amehlo ampunga, njengesipoki.
Puszcza mi oczko i pokazuje miejsce, w którym zgaduję że mam usiąść. Przyglądam się drewnianemu krzesłu z ciemnoczerwonym oparciem, wygląda na wygodne. Chcę wrócić wzrokiem na mężczyznę ale okazuje się, że zdążył już z powrotem zniknąć w tłumie. Siadam w takim razie na miejscu, które mi zaproponował.
Stół nie jest już całkowicie pusty, siedzą przy nim pojedyncze osoby. Szybko dostrzegam w oddali wcześniej zauważoną przeze mnie trójkę. Nie spuszczam z nich oczu, czekam aż któreś z nich spojrzy w moim kierunku i złapiemy kontakt wzrokowy. Kiedy nareszcie się to dzieje, pośpiesznie udają się w moją stronę. Grayson ma na sobie swoje czarne jeansy, buty sportowe i granatową bluzę... Ethana?
-Hej!- wita się i siada koło mnie.
Obok niego miejsce zajmuje rudy, a przy nim siada nieznajoma z którą przyszli.
-Kto to?- Ruchem głowy wskazuję na dziewczynę.
-Jeannie- rzuca Ethan. Ciemnooka uśmiecha się.
-Sawubona Chris!- Ma sympatyczny głos.
-Z tego co powiedziała Jeannie, zaraz odbędzie się modlitwa, a potem uczta po której wszyscy udadzą się na dwór i będą tańczyć przy ognisku- wyrzuca z siebie na jednym tchu Grayson. Pod koniec aż brakuje mu oddechu. Ethan ani na moment nie spuszcza z niego wzroku. Kładzie swoją dużą dłoń na jednej z rąk niebieskookiego, który nerwowo zaciska swoje dłonie na kolanach. Dotyk Ethana nieco go uspokaja. Zastanawia mnie czemu jest niespokojny w pierwszej kolejności. Kolejne zdanie wypowiada ze znacznie większym spokojem i opanowaniem w głosie- W tym samym czasie złożona zostanie też ofiara.
Oprócz tego, Grayson informuje mnie jeszcze, że ofiara powinna zostać złożona przed modlitwą, ale jeżeli nie uda się nikogo do tego czasu znaleść to ceremonia złożenia ofiary odbędzie się właśnie wtedy- podczas ogniska i tańców. Domyślam się, że wie to wszystko od tej ich nowej koleżanki. Mówi też, że to właśnie wtedy uciekniemy. Po udaniu się z resztą na zewnątrz, w trakcie tańców i najlepiej przed rozpaleniem ogniska, bo tak będzie najprościej nie zostać zauważonymi w tłumie.
-Rozumiesz plan?- pyta.
-Tak, ale... czemu nie możemy uciec podczas tej całej ceremonii? Będą wtedy zajęci tym całym składaniem ofiary czy coś. Napewno nie zauważą, że zniknęliśmy.
-To nie wchodzi w grę Christian- odzywa się Ethan. Cała trójka wygląda na śmiertelnie poważnych. Marszczę brwi.
-Czemu nie?
-Bo jako ofiarę wybrali sobie-
-Mnie- dokańcza za niego Grayson.
-Co?!- rzucam trochę za głośno, ale ludzie w okół i tak mnie nie rozumieją. Na dodatek są tak zajęci sobą, że nikt nawet nie zerka w naszą stronę. Mimo to ściszam ton- Czemu Ciebie?
-Chcieli wybrać jedno z was- odpowiada mi na pytanie Jeannie.- Uznali, że Grayson nadaje się najlepiej. Myślę, że to jego uroda. Szeroki uśmiech. Przystojny. I te niebieskie oczy. Jak u anioła. Umholi lubi, ofiara idealna.
-No dobra, załóżmy że rozumiem... Czyli gdy zaczną się tańce, uciekamy.- Grayson kiwa głową. Ethan sięga po przystawkę- A gdzie są Vera i Ray?
-Oni pewnie pojawić się na modlitwa- znowu odpowiada mi Jeannie.
-No to pozostaje nam czekać- dochodzi do wniosku Ethan i ładuje do buzi kolejną przystawkę.
Kilka, może kilkanaście minut później rozbrzmiewa dzwon. Ludzie powoli zasiadają do stołu. Ray'a i Very nadal nie ma. Do tej pory nigdzie w oczy nie rzuciła mi się też jasnowłosa. Gdy przez myśl przechodzi mi już, że może serio ją sobie wymyśliłem, ze schodów schodzą dwie dziewczyny. Veronica, a u jej boku blondyna, o której dopiero co myślałem.
Mają na sobie podobne sukienki, ten sam wzór tylko w dwóch innych kolorach, jedna różowa a druga żółta. Siadają kilka krzeseł dalej od nas, tam gdzie są jeszcze wolne miejsca. Vera od początku, gdy tylko się tu pojawiła, wydała mi się zmartwiona i zdezorientowana. I nie dziwię się, bo gdzie jest kurna Ray?
Przy stole zjawia się w końcu siwowłosy. Siada na krześle znacznie większym od pozostałych, znajdującym się po środku stołu. Teraz nie mam już wątpliwości co do tego, że jest on ich liderem czy jakkolwiek go zwą. Delikatnie uderza widelcem o swój ozdobny kieliszek, prosząc tym o ciszę.
-Isikhathi somthandazo esilindelwe yiwo wonke umuntu!- mówi z zachwytem. Zdaje mi się, że patrzy prosto na mnie. Uśmiecha się szeroko. Spuszczam wzrok na swój talerz. Swoim ciałem staram się przysłonić Graysona.
Jeannie szeptem informuje nas co powiedział; Czas na modlitwę. Wszyscy przy stole wstają. Wstajemy i my.

𝐙𝐀𝐑𝐀𝐙𝐀Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz