39.

31 4 0
                                    

VERONICA

Ostatni raz rozglądam się po okolicy. W końcu odbieram od Chrisa pistolet z podajże trzema nabojami i ruszam w stronę budynku. Odwracam się jeszcze w stronę reszty gdy znajduję się już pod najbliższym oknem. Kiwają głowami, każą mi iść dalej, więc to też robię. Tak, zgłosiłam się na przynętę.
Żadne światło w środku nie jest zapalone, co już wcześniej wydało nam się dziwne. Nie wzięliśmy ze sobą ani jednej latarki, na szczęście wiem gdzie są jakieś w środku; a to dzięki pewnego razu po obiedzie kiedy nad wyraz mi się nudziło i za dobry pomysł uznałam węszenie tu i ówdzie. Ustaliliśmy, że włączenie świateł może nie być za dobrym pomysłem, dlatego pierwsze co będę musiała zrobić po wejściu do środka to znalezienie jednej.
Wyglądam przez okno, ale niczego nie udaje mi się przez nie dostrzec, bez dłuższego zwlekania  ruszam więc w stronę drzwi. Łapię klamkę lewą ręką, bo w prawej mam pistolet. Powoli otwieram drzwi wejściowe, serce bije mi tak szybko, że mam wrażenie że zaraz wyskoczy. Szybko i zwinnie wpełzam do środka. Celując bronią przed siebie rozglądam się po ciemnym pomieszczeniu. Rzecz jasna rozglądanie to na nic się zdaje, nic nie jestem w stanie zobaczyć. Nikogo też nie słyszę. Ruszam naprzód, w stronę jadalni. Ręce mam wysunięte daleko przed siebie, nadal celując z pistoletu w coś co ośmieliłoby się na mnie wyskoczyć. O tym, że powinnam też patrzeć pod nogi przypominam sobie dopiero gdy potykam się i upadam, robiąc przy tym nie duży, ale być może wystarczający hałas i upuszczając pistolet, który na całe szczęście szybko z powrotem znajduję.
-Kurwa- przeklinam pod nosem. Odwracam głowę w stronę rzeczy, która stanęła mi na drodze. Nie mam pojęcia co to takiego, mimo to jestem teraz jeszcze bardziej przerażona niż gdy tu weszłam.
Rękoma znajduję ścianę i podnoszę się plecami skierowanymi w jej stronę. Próbuję przypomnieć sobie, z której strony przyszłam, a gdy tylko to robię, śpieszę w stronę komody znajdującej się przy drzwiach wejściowych, w której pewnego dnia widziałam latarkę. Całe szczęście nadal tam jest. Po kilkukrotnym naciskaniu jedynego przycisku jaki posiada, w końcu zaczyna działać. Oświetlam sobie nieco pomieszczenie i rejestruję to czego wcześniej nie byłam w stanie.
Staję jak wryta. Momentalnie robi mi się niedobrze. Spuszczam wzrok i robię głęboki wdech, zanim znowu przymuszam się to spojrzenia na "rzecz" przez, którą chwilę temu się potknęłam. Jest to ciało i jestem w dziewięćdziesięciu pięciu procentach pewna, że martwe.
Podchodzę bliżej i przyglądam się mu. Tylko trochę pociesza mnie fakt, że nie jest to nikt mi znajomy, a jakaś ciemnoskóra kobieta w czerwonej sukience i warkoczu, nie mająca wystarczająco dużo szczęścia. Została postrzelona w plecy.
Wchodzę w głąb pomieszczenia, gdzie już widzę że ktoś siedzi przy stole w jadalni. Przechodzą mnie ani trochę przyjemne dreszcze. Zaciskam ręce na pistolecie oraz latarce i nieco przyspieszam kroku, chcę mieć to już za sobą. Jeden mężczyzna wygląda jakby przysnęło mu się na stole, a drugi jakby spał na siedząco z głową zwisającą do tyłu. Zdradzają ich jedynie dziura w plecach i po środku klatki piersiowej.
Oboje mają białe, rozpięte koszule, więc rany te mimo słabego światła z latarki nie są trudne do wykrycia.
Próbuję wymyślić zbieg wydarzeń jaki mógł mieć miejsce. Być może kiedy wojskowi weszli do środka, mężczyżni Ci stawiali opór albo zrobili coś co im się nie spodobało- ruszyli się mimo innego rozkazu, powiedzieli coś według nich niestosownego. Tak samo tamta kobieta z wejścia. Musiał być powód dla którego też tak skończyli. Nie chce mi się wierzyć, że wojskowi weszli do środka i zwyczajnie, bez żadnego powodu, ich rozstrzelali. Dopiero teraz, na stole niedaleko mężczyzn, udaje mi się dostrzec trzy butelki wódki, dwie puste oraz jedną w połowie pełną, jak i dwie puszki piwa, zgaduję że również puste.
Drzwi do kuchni kopię nogą. W środku zastaję kolejne ciało. Bicie serca znowu mi przyspiesza. Kucam koło, na chwilę chowam pistolet w spodnie a latarkę pod pachę i dwoma rękami obracam je na plecy. Czuję ulgę na widok kolejnej obcej mi osoby, obawiałam się że może to być Carla. Ale nie, jest to jakiś niski mężczyzna z przydługimi włosami i ciemnym zarostem. Prawie zapomniałabym też o ranie w brzuchu. Nie żeby mnie to cieszyło, ale na pewno jest to prostsze do zniesienia.
Wychodzę z pomieszczenia i biorę głęboki oddech zanim ośmielam się wejść po schodach na górę. Jestem wstrząśnięta i przerażona na myśl co mogę tam zobaczyć. W połowie drogi na piętro zatrzymuję się i opieram o ścianę. Przekonanie się do dalszej drogi zajmuje mi więcej czasu niż bym chciała. W końcu jednak zbieram się na to, czego szybko idzie mi pożałować. Na korytarzu zastaję istne piekło. Prawie upuszczam i pistolet i latarkę, tak mocno zaczynają mi się trząść ręce. Nogi zresztą tak samo, ledwo stoję. Chce mi się płakać. Podobnie zareagowałam w dzień, który zaliczam jako 1 dzień Zarazy, gdy po domyśleniu się że coś jest nie tak i odebraniu Ray'a ze szkoły (w której nie wiedzieliśmy, że byliśmy wtedy po raz ostatni) wróciłam z nim do domu. Nie udało nam się zobaczyć domu, w którym się wychowaliśmy, zastaliśmy ruiny.
Korytarz pełen jest ciał. Leżą pod ścianą, jedno przy drugim. Tak jakby wojskowi kazali się tym biednym ludziom ustawić w rzędzie do rozstrzelania. Idąc wzdłuż długiego korytarza, przyglądam się każdemu z nich. Staram się nie myśleć o tym, że zaraz któreś z tych ciał okaże się być umarlakiem i się na mnie rzuci.
Po raz kolejny już dzisiaj spada ze mnie ten okropny ciężar i mogę z powrotem oddychać z ulgą kiedy nie znajduję wśród nich Lisy, ani żadnej innej znajomej mi twarzy.
Po przejściu całego korytarza, zawracam mimo schodów znajdujących się i po tej stronie. Wracam tą samą drogą, tym razem otwierając przy tym jednak drzwi do każdego pokoju jaki mijam. W większości są one puste, tylko w dwóch udaję mi się znaleść kolejne ciała. W jednym jest to leżąca w łóżku starsza kobieta z raną postrzałową po środku głowy, natomiast w drugim wojskowy z raną w plecach, dokładnie wiem po czym. Przy jego ciele nie ma  ani użytej na nim ani jego broni, pewnie wzięła je osoba która go zaatakowała albo jakiś inny wojskowy.
Kiedy wiem już, że budynek jest pusty, zaczynam poruszać się po nim znacznie pewniej i szybciej.
-Lisa! To ja, Vera! Jesteś tu?!- wołam, drugi raz sprawdzając każdy z pokoi.
Na drugim piętrze, widok jest znacznie mniej przytłaczający. Spotykam na swojej drodze tylko kilka ciał, z czego jedno z nich znowu należące do wojskowego. Tu jednak też nie ma śladu po ani jednej żywej duszy. Wyglądam przez okno na pole. Pusto. Nic tu po mnie, nie ma już chyba co dalej węszyć.
Opuszczam ten nieszczęsny budynek i wracam do przyjaciół. Z początku uśmiechają się na mój widok, ale to zadowolenie szybko znika im z twarzy- pewnie kiedy orientują się że wracam sama. Zdaję sobie sprawę, że sama też nie wyglądam na wesołą. Gdy z powrotem do nich dołączam, Grayson z niby to smutnym wyrazem twarzy kładzie rękę na moim ramieniu. Nie wiem czy nie zauważył czy jak ale jestem w tym momencie zła, między innymi na niego (głównie na niego) więc odsuwam się. Z początku mam w planach to przemilczeć ale szybko ogarniam że nie będę w stanie. Zaciskam zęby, a dłonie układam w pięści, tak mocno że czuję jak przydługie paznokcie wbijają mi się w skórę.
-Vera...- zaczyna spokojnym głosem Grayson. Nie pozwalam mu dokończyć.
-Ci ludzie nie żyją przez nas.- Patrzę mu prosto w oczy. O dziwo wytrzymuje on mój wzrok, czego jak mam być szczera się nie spodziewałam. Powinno być mu głupio, powinien czuć się winny. Teraz, przez jego pewność i brak widocznych wyrzutów sumienia, jestem jeszcze bardziej wpieniona.
Christian i Ethan stoją za nim, żaden z nich nie postanawia się odezwać. Ten pierwszy spuszcza wzrok gdy tylko na niego spoglądam, trzyma się za ramiona i sprawia wrażenie przygnębionego, natomiast drugi stoi do nas bokiem i przypatruje się czemuś w oddali. Wydaje się być zamyślony, nieobecny. Zupełnie jakby to oni widzieli właśnie to co ja przed chwilą, nie na opak.
-Vera, gdzie Lisa?- pyta Ray, wychodząc przede mnie zza moich pleców. Nagle każdy decyduje się na mnie spojrzeć.
-Nie wiem, nie widziałam jej. Jeannie tak samo.- Tymi słowami zamartwiam i uspokajam ich jednocześnie, bo może to oznaczać że żyją, ale nie ma co do tego pewności- Nie zobaczyłam żadnej znajomej twarzy. Ani żywej ani martwej.
-Skoro ich tam nie ma to musi to oznaczać, że albo wzięli je z jakiegoś powodu ze sobą albo udało im się uciec- podsumowuje Grayson.
-No więc... czy jest tam sens iść? Jak i tak nie ma tam nikogo... żywego?- odzywa się Chris.
-W sumie to bym coś przekąsił- stwierdza Ethan, a ja nie dowierzam w to co słyszę. Jak on może teraz myśleć o jedzeniu? Mi na samą myśl zbiera się na wymioty.
-Serio?- to jedyne co jestem w stanie z siebie wydusić.
-Tak?- Przewraca oczami, na co mnie skręca- Rany, ciągle macie do mnie jakiś problem.
-Żartujesz, prawda?- pyta również nie dowierzający Grayson.
Christian dołącza do Ray'a, który nie tak dawno temu usiadł na ziemi niedaleko nas. Mój brat oparty jest o pień drzewa i skubie mocno-zieloną trawę.
-Lisa... powiedziała mi wczoraj coś o sobie- odzywa się, skupiając tym na sobie moją uwagę.- O tym jak się tu znalazła i... jej tata był naukowcem.
Decyduję się usiąść na przeciwko niego. Kładę pistolet i latarkę na bok na trawie i przybieram wygodną pozycję jaką jest dla mnie siedzenie po turecku.
-I? Jak się tutaj znalazła?- pytam z ciekawością.
-Naukowcem... W sensie, że takim pracującym w laboratorium? Tym laboratorium, z którego uciekł siejący zarazę człowiek?- dopytuje mój brat.
-Tak, chyba właśnie tak. I w tym, w którym roiło i zapewne nadal roi się od wojskowych.
Dostaję olśnienia. Mój mózg bierze się za tworzenie pierwszej lepszej teorii, w której widzę jednak duży potencjał.
-To mogłoby oznaczać...
-Że mogli ją poznać.- dokańcza za mnie Chris. Szybko podnoszę się i udaję w stronę Ethana i Graysona. Chris i Ray naśladują mnie.
-Możliwe, że wiemy gdzie jest Lisa, ale szanse że mamy racje nie są zbyt wysokie- mówię, wtrącając im się w rozmowę. Ethan marszczy brwi.
-Skąd?- pyta.
-Gdzie?- przechodzi natomiast do rzeczy niebieskooki.
-Chris, powiedz im.
-Więc, wczoraj trochę gadaliśmy i powiedziała mi między innymi, że jej tata był naukowcem. Takim pracującym w laboratorium.
-W tym, z którego przyszła zaraza!- wtrąca Ray.
-Mogłoby to oznaczać, że ludzie pracujący tam, w tym wojskowi których tam przecież pełno, mogli ją poznać.
-Właśnie tak- wtrącam.- Więc możliwe, że wzięli ją ze sobą. Oto nasza teoria. Brzmi logicznie, nie?
-No moim zdaniem trochę bezpodstawna ta teoria. A nawet jeśli miałaby sens... co z tego?- pyta niewzruszony Ethan.
-Jak to co z tego? Pójdziemy po nią i jej pomożemy!
-A co jeżeli ona chce tam być? Kto powiedział, że trzymają ją na siłę?
-Jakoś nie wyglądała na zbytnio szczęśliwą kiedy jej o nich wspomnieliśmy.
-Kto by był? Przerażona też zresztą nie była, czy jakkolwiek przejęta. Może miała plan?
-Chris, Ray, Grayson? Macie zamiar coś powiedzieć?- Rozglądam się. Chris z Ray'em udają się na bok kiedy tylko słyszą swoje imiona- Wow. Naprawdę? Wow.
-Ja sam już nie wiem- rzuca szarooki, z powrotem zajmując miejsce pod drzewem.- To co powiedział Ethan wcale nie jest takie głupie.
Patrzę na niebieskookiego, który jak dotąd milczy.
-Grayson?
-Ja... nie wiem. Nie wiem czy to dobry pomysł.- Marszczę brwi.
-Czemu nie?- Niespokojnie chodzi w kółko, a lewą dłonią bawi się swoją dolną wargą, przez co sprawia wrażenie zestresowanego. Ciekawe o czym myśli. Nie podoba mi się to jak unika ze mną kontaktu wzrokowego oraz nie odpowiada na moje pytanie- Czyli nie chcecie pomóc?
-Vera...
-Okej. Zrobię to sama. Pójdę po nią sama!- Wymijam go i pośpiesznym krokiem udaję się w środek lasu.
Sama nie wiem gdzie tak naprawdę zmierzam. Jak mam być szczera to nie pamiętam nawet, z której strony przyszliśmy. Na ogół moje obeznanie w terenie wcale nie jest takie złe, powiedziałabym nawet że jest całkiem dobre, nie wiem co się ze mną dzieje. Mam ochotę rzucić się na łóżko mojego starego pokoju, do którego niestety nigdy już nie wrócę i płakać. Zatrzymuję się i zamykam oczy. Wyobrażam sobie jak wracam ze szkoły z moją przyjaciółką, Colette, z którą zawsze miałam w zwyczaju żegnać się na przeciwko skromnego placyku zabaw, przy którym jedna z nas musiała skręcić w prawo a druga w lewo. Często zdarzało się, że mama była akurat wtedy na placu z Ray'em. Jak miałam ochotę to dołączałam się do nich, a jak nie to chociaż im machałam. Pewnego razu jednak, kiedy byłam w złym humorze (nie mam już pojęcia z jakiego powodu, musiało to być mało istotne), zamiast odmachać wytknęłam machającej mamie język. Szybko dotknęły mnie wyrzuty sumienia, popłakałam się i pobiegłam do domu. Rzuciłam się na łóżko mojego starego pokoju i zaczęłam wypłakiwać się w poduszkę. Nie minęło dużo czasu a drzwi do pokoju ponownie się otworzyły. Zawitała w nich mama co poznałam po zapachu jej perfum iż głowę nadal miałam schowaną. Usiadła koło mnie i zaczęła głaskać po głowie. Spytała czy coś się stało i czy chcę o tym porozmawiać, na co odparłam podwójnym nie. Nie kwestionowała mojej decyzji i zwyczajnie siedziała koło mnie i bawiła się moimi włosami (co do dzisiaj działa na mnie terapeutycznie) dopóki się nie uspokoiłam. Chciałabym aby teraz tu była. Tęsknię za jej głosem, zapachem i dotykiem.
Oni mogą nie chcieć, nie zmuszę ich, ale ja sama nie mam zamiaru nie spróbować pomóc Lisie albo chociaż dowiedzieć się czy tej pomocy przypadkiem nie potrzebuje. Bo co mi szkodzi? Nie spędzę przecież reszty życia ukrywając się przed zarazą. Muszę coś robić. Czemu miałoby to nie być pomaganie innym?
-Vera! Czekaj!- Słyszę za sobą znajomy głos. Głos, który działa na mnie uspokajająco, nawet teraz kiedy próbuję gniewać się na jego właściciela. Odwracam się w stronę Graysona- Możemy pogadać?

𝐙𝐀𝐑𝐀𝐙𝐀Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz