16.

91 3 0
                                    

RAY

Mam na sobie luźne białe spodnie i zapinaną na guziki przydużą koszulę w tym samym kolorze. Ubranie, które widzę po raz pierwszy i które wygląda trochę jak piżama. To pierwsze na co zwracam uwagę od razu po przebudzeniu. Dopiero po przyjrzeniu się w co jestem ubrany, przyglądam się miejscu w którym się ocknąłem.
Jest to małe puste pomieszczenie. Jestem tu tylko ja i łoże przypominające te szpitalne, na którym właśnie leżę. Rozglądam się za swoim rzeczami, ale nigdzie żadnych nie dostrzegam. Nie ma ani mojego plecaka ani moich własnych ubrań, w które byłem ostatnio ubrany. Oparta o ścianę stoi jednak moja pseudo kula.
Odrywam od niej wzrok kiedy dobiega mnie nieprzyjemne dla uszu skrzypienie drzwi. Wyłania się zza nich siwowłosy mężczyzna, ten który próbował rozmawiać z nami wcześniej, podajże przywódca tego całego cyrku. Tym razem ma na sobie szarą koszulę i spodnie w tym samym kolorze, podobne do tych które mam na sobie ja oraz eleganckie czarne półbuty. Na głowie ma czerwoną opaskę odgarniającą jego długie włosy, a na nosie cienkie okrągłe okulary. Uśmiecha się do mnie szeroko. W ręku ma kartkę i długopis.
-Sawubona- wita się, tak myślę. Nie odpowiadam mu. Nie ma to sensu, nie znam języka w którym mówi, a on nie zna angielskiego. Pozostaje nam tylko domyślanie się- Igama lakho?- Zadaje jakieś pytanie, tylko tego jestem pewien.
Wzruszam ramionami. Nie mam pojęcia co mógł właśnie powiedzieć. Uśmiech schodzi mu z twarzy. Poddenerwowany zaczyna chodzić w kółko
-Isho okuthile! Ngifuna ukukuzwa!- podnosi głos. Dobre kilka minut zajmuje mu zapanowanie nad sobą- Linda!- odzywa się wtedy.
Chyba na coś wpadł. Wygląda jak te postacie z kreskówek kiedy wpadają na jakiś pomysł i nad głową zapala im się żarówka. Układa ręce w znajomy mi sposób, domyślam się że każe mi poczekać. Kiwam głową. Uśmiechnięty wychodzi w końcu. Wydaje mi się, że właśnie nauczyłem się dwóch słów w jego języku. Linda to podajże poczekaj a Sawubona to witaj. Czekam na niego może pół godziny. Z nudów macham nogami i rozglądam się po pustym pomieszczeniu. Zdążyłem sprawdzić już też czy może przypadkiem nie zapomniał zamknąć za sobą drzwi, co niestety się nie stało.
Siwowłosy w końcu się zjawia. Przyniósł ze sobą jakąś kartkę. Z jednej strony wypisane są na niej obce mi słowa, a na drugiej jakieś proste angielskie. Tak chce się komunikować?
-Ubudala. Wena. Mingaki iminyaka- mówi powoli, dodatkowo pokazując mi na kserówce każde pojedyncze słowo jakiego użył. Pyta o mój wiek. Odpowiadam mu za pomocą dłoni. Na początku pokazuje mu wszystkie palce na dwóch, a potem już tylko na jednej. Piętnaście. Wygląda na zadowolonego- Ishumi nanhlanu!
-Kuhle- rzucam.
Pokazuję mu palcem o jakie słowo mi chodziło, bo nie mam pojęcia czy dobrze je wymówiłem. Miałem zamiar powiedzieć „dobrze". Mężczyzna uśmiecha się jeszcze szerzej, ukazując przy tym całe swoje uzębienie. Skacze ze szczęścia uradowany tym, że jego pomysł wypalił. Wygląda dość pociesznie, to dlatego mimowolnie się uśmiecham.
Przypominają mi się czasy gdy rozmawiałem ze swoim głuchym dziadkiem po migowemu, a bardziej starałem się. Był bardzo szczęśliwy gdy w końcu nauczyłem się kilku rzeczy i mogliśmy o czymś pogawędzić. Zawsze mieliśmy dobry kontakt. Był otwartym, szczerym, szanującym i kochającym wszystkich człowiekiem. Dziadek Jo zmarł rok przed apokalipsą. W sumie to dobrze, odszedł bez wiedzy że coś tak okropnego będzie miało miejsce.
Wzruszam się na myśl o dziadku. Siwowłosy zdążył już jednak przygotować dla mnie kolejne pytanie, szybko staram się więc otrząsnąć.
-Igama lakho?- Sprawdzam o co pyta.
-Ray.
Po tym zadaje mi jeszcze kilka innych pytań, a wszystkie moje odpowiedzi sobie zapisuje. Pyta o mój wzrost, wagę oraz o to co się stało z moją nogą. Nie czuję potrzeby ukrywania tego przed nim, informuję go o złamaniu używając kilku słów w jego języku. Gdy widzę, że niezupełnie mnie rozumie, zaczynamy grać w kalambury.
W końcu ogląda moją nogę i robi porządny opatrunek. Po krótkim wywiadzie zarządza abym rozpiął koszulę. Wykonuje na mnie kilka podstawowych badań; mierzy ciśnienie, przesłuchuje klatkę piersiową i tak dalej.
-Ngidinga ukudonsa igazi lakho- mówi kiedy kończy. Sięga po dużą strzykawkę. Jej widok mnie niepokoi. Wzdrygam się kiedy przykłada mi ją do ręki- Ngingakwazi?
Nic nie robi. Wygląda jakby na coś czekał. Czy to możliwe, że czeka na moje pozwolenie? Szczerze nie wiem po co to, ale nic złego mi się od tego raczej nie stanie. Darmowe badania? Czemu nie. Może dowiem się czegoś ciekawego. Od początku zachowuje się on w końcu jak lekarz, możliwe że nim jest. Był. Widać, że ma jakieś doświadczenie.
Wspomagając się kartką mówię „tak" w jego języku. Yebo to tak, CHA to nie. Te dwa słowa sprawdzam jeszcze przed wyrażeniem zgody, tak na wszelki wypadek jakby miały mi się przydać. Mężczyzna dumnie się uśmiecha. Trwa to dłużej niż jakiekolwiek inne pobieranie krwi w moim życiu. Staram się nie patrzeć, ale kątem oka i tak dostrzegam w połowie pełną już strzykawkę. Nie jest to przyjemny widok, przynajmniej jak dla mnie. Sekwanele to dość. Widok krwi zawsze przyprawiał mnie o mdłości. Odwracam głowę w przeciwnym kierunku. Nie chcę zemdleć, a wiem że mam skłonności. Ukuphela to koniec. Queda to rezygnuję. Jak zapytać gdzie jest reszta?
Szukam na kartce słowa „inni". Dość szybko mi się to udaje. „Baphi abanye?" oznacza „gdzie są inni?".
Gotowy spytać o to gdzie jest moja siostra spoglądam na siwowłosego. Czekam aż on też na mnie spojrzy, on jednak uparcie unika ze mną kontaktu wzrokowego. Wygląda na spanikowanego i zgasłego. Zerkam na swoją rękę. I całe szczęście, że to robię. Łoże, na którym leżę, jak i całe moje ramię oraz koszula są w krwi. MOJEJ KRWI, która skapuje już nawet na podłogę. Cofam wszystko co mówiłem o jego doświadczeniu.
-Queda!- krzyczę niepewnie, nie pamiętam już co to znaczyło i czy dobrego słowa używam.
Mężczyzna wyjmuje igłę i przykłada mi do ręki opatrunek, który spada gdy tylko opuszczam łoże. Odkłada strzykawkę na bok, a następnie rusza w moją stronę z lekko uniesionymi rękoma. Robię kilka kroków do tyłu. Widok tak dużej ilości krwi, na dodatek mojej krwi, sprawia że robi mi się słabo. Kręci mi się w głowie. Czuję, że zaraz odlecę. Jasnooki podchodzi do mnie w mig i raz jeszcze przykłada opatrunek do krwawiącego miejsca, tym razem nie sprzeciwiam mu się. Każe mi go trzymać, podczas gdy on sam sięga po ręczniki i zaczyna sprzątać. Siadam na czystej części łóżka. Odwracam wzrok i staram się uspokoić. Po kilku minutach, gdy czuję się już lepiej a on nadal sprząta, stwierdzam że jest to idealny moment aby spytać go w końcu gdzie jest reszta.
-Baphi abanye?- używam zapamiętanych słów.
Mężczyzna przerywa to co robi i podnosi głowę.
-Baphephile- odpowiada po chwili, ale nie brzmi przekonująco. Tak czy siak szybko sięgam po kartkę i sprawdzam co powiedział. Bezpieczni. Gdy wracam do niego wzrokiem, on wraca do sprzątania. Nie mówi nic więcej. Im dłużej tu z nim jestem, tym mniej czuję że mogę mu ufać.
Po dłuższym czasie postanawiam ponownie przerwać ciszę i zadać kolejne pytanie.
-Okwami Yyy Izingubo niezinto... Kuphi?
Moim celem jest spytanie go o moje rzeczy, czyli plecak i ubrania. Nie mam pojęcia czy cel osiągnąłem. Jestem pewien, że wszystko wymawiam źle. Mam nadzieję, że siwowłosy i tak mnie zrozumie.
Czekam na odpowiedź. Zamiast się odezwać, mężczyzna wstaje jednak i wychodzi, znowu każąc mi tym na siebie czekać. Tym razem również nie zapomina zamknąć za sobą drzwi. Na szczęście wraca szybko, na dodatek z moim plecakiem i ubraniami. To dobrze, bo już myślałem że powiedziałem coś niestosownego czy zraniłem jego uczucia.
Moja koszulka, kochany bordowy bomber, szare jeansy i niegdyś białe sportowe buty są w plecaku. Oprócz tego udało mu się też upchać tam sukienkę Very i moje ogrodniczki, czyli ubrania które wzięliśmy ze sobą na zmianę. Zajmowały mało miejsca i były jedynymi z niewielu, które udało nam się odzyskać z ruin jakie zostały po naszym domu. W moim plecaku znajdowały się też koce oraz zdjęcie mamy i taty z ich ślubu opatrzone w ciemną, drewnianą ramkę. Oto ostatnie najbardziej się bałem. Ale jest, całe i zdrowe.
Oddycham z ulgą i przytulam je do siebie. Chwilę na nie patrzę aż w końcu chowam je z powrotem do plecaka. Zakładam adidasy na do tej pory gołe, zmarznięte stopy. Chwytam biały T-shirt i granatowe ogrodniczki z długimi nogawkami. Mam zamiar się w nie przebrać. Miałem już jednak okazję tyle razy obejrzeć ten pokój, że wiem że nie ma w nim łazienki. Chwytam więc za, jak dotąd bardzo przydatną kartkę ze słówkami i szukam tych potrzebnych mi o spytanie gdzie ona jest.
-Indlu yangasese kuphi?- mówię uśmiechnięty i dumny z siebie. Jasnooki podnosi się, odkłada gdzieś szmatkę którą wycierał podłogę i gapi się na mnie. Nie raczy nic powiedzieć- Shintsha izingubo- dodaję, że chcę się przebrać i pokazuję mu swoje czyste ubrania.
-Ngilandele!- rzuca i macha ręką.
Szybko zerkam na ściągawkę i dowiaduję się że chce abym zanim poszedł. Tak więc robię. Razem wychodzimy w końcu z tego okropnego, dusznego pomieszczenia. Mężczyzna prowadzi mnie po w miarę przytulnym korytarzu dwa pokoje dalej, gdzie podobno ma być łazienka. Otwiera mi drzwi i zaprasza do środka.
-Kulapha- mówi przy tym.
To rzeczywiście jest łazienka. Wchodzę do środka i zamykam za sobą. Biorę szybki, gorący prysznic i zakładam czyste ubrania. Przed lustrem układam jeszcze mokre włosy i uśmiecham się do swojego odbicia. Biorę brudne ubranie, z którego się przebrałem i wychodzę.
Przede mną znajduje się teraz pusty i długi korytarz. Mógłbym tak naprawdę wcale nie czekać na tego pseudo lekarza i zamiast tego porozglądać się za Verą. Musi gdzieś tu być. Co jak wcale nie jest bezpieczna? Może coś jej grozi.
Po dłuższym zastanawianiu się, uznaję że i siwowłosy i tak nie będzie mnie już długo przetrzymywał w tamtym pokoju więc postanawiam tam wrócić. Po wyczyszczeniu go, zaprowadzi mnie pewnie do reszty. Raz mu zaufałem i nie skończyło się to dobrze. Czemu więc postanawiam zaufać mu po raz drugi? Nie mam bladego pojęcia. Z drugiej jednak strony nie uważam żeby badanie nas było dziwne. Może chciał upewnić się czy nie jesteśmy zarażeni. Zresztą tak czy siak nie mam pojęcia gdzie co jest i gdzie może być reszta. Nie mam wyboru. Muszę mu zaufać.
Wchodzę do pokoju, w którym się obudziłem i do którego drogę zapamiętałem. Jest czysty, ale też pusty. Bez żadnych podejrzeń kładę brudne ubrania, nienależące nawet do mnie na łóżko. Pseudo lekarza tutaj nie ma. Może i powinienem na niego poczekać, ale skąd mam mieć pewność że jeszcze tu wróci? O wiele ciekawszą opcją wydaje mi się rozejrzenie po budynku. Jakbym spotkał go na korytarzu, mógłbym powiedzieć że to właśnie za nim się rozglądałem. Zakładam plecak na plecy i kieruję się w stronę drzwi.
Gdy już mam złapać za klamkę i opuścić pokój, z drugiej strony dobiega mnie przekręcanie klucza. Próbuję otworzyć drzwi, ale okazują się zamknięte.
-Hej! Linda! CHA!- wołam. Używam słów, których dopiero co się nauczyłem i które jako pierwsze przychodzą mi do głowy. Na nic się to jednak zdaje. Po drugiej stronie słyszę jedynie oddalające się kroki.

𝐙𝐀𝐑𝐀𝐙𝐀Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz