31.

38 4 0
                                    

ETHAN

Wczoraj szybko położyłem się spać, może dlatego budzę się dzisiaj tak wcześnie, bo już o wpół do ósmej. Przecieram oczy i wstaję. Za szybko, bo zaczyna kręcić mi się w głowie i muszę z powrotem usiąść. Głośno ziewam i rozciągam bolące ramiona. Sięgam po ubrania z wczoraj, które zostawiłem na komodzie i ruszam z nimi do łazienki. Biorę szybką, zimną kąpiel; nie z wyboru, ciepła woda zwyczajnie nie chce lecieć. W szafeczce na leki znajduję resztkę pasty do zębów i zgaduję, że używane szczoteczki. Tego, że umyłem za ich pomocą zęby żałuję znacznie mniej gdy czuję tą świeżość w buzi. Ubrany w może nie najświeższe ciuchy, ale mogło być przecież (i zresztą było nie raz) gorzej, wyglądam przez okno.
Na dworzu jest pustawo. Udaje mi się dostrzec kilka sylwetek na polu truskawek, możliwe że jedną z nich jest Jeannie, ale nie dałbym sobie ręki uciąć. Wychodzę z pokoju i rozglądam się po korytarzu. Pusto. Schodzę na dół, gdzie zastaję garstkę ludzi. Kilkoro z nich je skromne śniadanie w jadalni, pozostali na stojąco rozmawiają w salonie. Reszta mieszkańców musi być jeszcze w swoich pokojach bądź na zewnątrz. Zaglądam do kuchni. Będąca w środku kobieta uśmiecha się przyjaźnie na mój widok. Ignoruję ją, rozglądam się po regałach w poszukiwaniu czegoś do przekąszenia. Znajduję małą paczkę chipsów i puszkę coli zero. Z takimi zapasami opuszczam pomieszczenie. Oburzona kucharka niewyraźnie mówi coś pod nosem, gdy wychodzę. Zgaduję, że nic miłego na mój temat. Siadam przy stole w jadalni i głośno otwieram paczkę chipsów. Rozmawiający obok ludzie patrzą na mnie poirytowani, jakbym przeszkodził im w czymś ważnym. Po chwili wracają jednak do tego co robili zanim się zjawiłem. To samo ma miejsce gdy otwieram puszkę. Tym razem nie kontynuują jednak rozmowy jak gdyby nigdy nic, a wzrokiem dają mi do zrozumienia abym sobie poszedł. Przewracam oczami. Wstaję od stołu i kieruję się w stronę wyjścia, w jednej ręce trzymam paczkę chipsów a w drugiej gazowany napój (jak dla mnie niestety za mało schłodzony). Żadna przyjemność być w miejscu gdzie jest się wyraźnie nie mile widzianym.
Na zewnątrz momentalnie rzucają mi się w oczy dwie znajome, dziewczęce twarze. Od razu poznaję siostry Jeannie. Przyglądają mi się w ciszy z iskierkami w oczach. Obok nich, na trawie leży małe metalowe pudełko i sterta kolorowych bransoletek.
Marszczę brwi i upijam łyk napoju, jeszcze zanim się odzywam.
-Co?- rzucam oschle, wcale nie specjalnie. Ci ludzie ze środka chyba zwyczajnie zepsuli mi humor.
W odpowiedzi, dziewczyny głupkowato śmieją się pod nosem. Nawzajem mówią coś do siebie na ucho, przez cały ten czas nie spuszczając ze mnie wzroku. Nic sobie z tego nie robię, mijam je i idę przed siebie. Już czuję, że to nie będzie dobry dzień.
Przypomina mi się, że to ja mam kluczyki od „naszego" jeepa. Uznaję to za dobre miejsce aby zjeść w spokoju. Szybko się tam udaję, rozkładam na przednim siedzeniu i otwieram drzwi na oścież aby nie odgradzać się od świeżego powietrza. Zajadam się chipsami paprykowymi, popijam je colą. Kiedy tylko napój się kończy, zgniatam puszkę i wyrzucam ją przez otwarte drzwi, gdzie popadnie. Nigdy nie śmieciłem, nigdy nie lubiłem jak inni śmiecili. Sam nie wiem czemu teraz sam to robię. To chyba przez te myśli, które coraz częściej mnie nachodzą; czy nie śmiecenie ma teraz jakiekolwiek znaczenie? Czy cokolwiek ma teraz znaczenie?
Rozglądam się po okolicy przez szyby i lusterka. To aż dziwne, że dotychczas żadna horda tu nie dotarła, ani żadni wojskowi. Nagle włącza się radio, samo z siebie. Bardziej szumi niż gra, ale przynajmniej mogę zobaczyć godzinę. 7:56. Gdy tylko kończę jeść, z pustą paczką robię to samo co z puszką. Nawet nie wiem, w którym momencie udaje mi się zasnąć. Gdy się budzę jest już 12:00. Normanie byłbym na siebie zły, w końcu wstałem tak wcześnie, przede mną był calutki przepiękny ranek. Kiedyś byłbym na siebie zły, bo kiedyś to miało jeszcze dla mnie znaczenie. Teraz już nie ma. Prawie nic go nie ma. Życie jest monotonne.  Poranki nie są takie jak kiedyś. Teraz mało co jest piękne. Albo inaczej, teraz piękno jest dla mnie czymś zupełnie innym. Inne rzeczy wydają mi się piękne w tym ochydnym świecie pełnym zarazy. Jedną z rzeczy na jakich mi teraz zależy jest spokojne życie, spokojna śmierć. Nie ma opcji, że ten wirus mnie dopadnie. Nie pozwolę na to. To nie będzie sposób w jaki odejdę z tego świata.
-Christian! Vera!- Moje przygnębiające myśli przerywają czyjeś krzyki. Wychylam głowę zza drzwi i wyglądam zza siebie, bo to stamtąd dobiegają- Ethan! Ktokolwiek!
Wiem kto to, jeszcze zanim jestem w stanie tą osobę zobaczyć. Poznaję po głosie, że to nikt inny jak Grayson. Macham do niego. Szybko mnie dostrzega i równie szybko podbiega do jeepa. Kiedy dociera na miejsce, jest cały zdyszany, ale najwidoczniej wydaje mu się że nie ma czasu chociażby na złapanie oddechu. Zapowietrza się. Chce mówić, ale nie może. Zaczyna lekko panikować.
-Uspokój się... Wdech wydech, wdech i wydech.
-J-Już... już jest chyba okej...
-Więc co się stało?- Ruchem głowy zapraszam go do środka. Machnięciem dłoni mi odmawia.
-Musimy stąd uciekać. Byłem się przejść i widziałem wojskowych.- Wskazuje w stronę pola- Słyszałem ich rozmowę. Widziałem ich drona. Znaleźli nas. Z n a l e ź l i. Rozumiesz co mówię?
-Tak, zrozumiałem za pierwszym razem.
-To czemu nic nie mówisz?
-Znowu zaczynasz panikować, Grayson. Jeszcze raz, wdech i wydech...
-Nie ma na to czasu!- Marszczę czoło.
-Serio łatwiej będzie mi Cię rozumieć jak będziesz mówił normalnie...
-Musimy stąd uciekać. Mamy mało czasu, może godzinę. Bierzemy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i uciekamy.
-Czekaj, czego niby chcą? I na co czekają? Jeżeli chcą nas zaatakować to czemu nie zrobią tego teraz?
-Słyszałem jak mówią „Uderzamy za godzinę", a czego chcą nie mam pojęcia.- Opuszczam jeepa i razem z niebieskookim ruszam w stronę budynku- Gdzie reszta?- pyta Grayson, kiedy tylko wchodzimy do środka. Wzruszam ramionami.
-Widziałem dzisiaj jedynie siostry Jeannie. Na zewnątrz pod drzwiami... Hej!- wołam gdy Grayson w połowie mojej wypowiedzi, omija mnie i biegnie na górę. Po drodze wpada na kilka osób, z czego nic sobie nie robi. Szybko go doganiam i zatrzymuję, łapiąc za ramię i odwracając do siebie przodem. Patrzy na mnie mocno zdziwiony.
-Co myślisz, że robisz?
-No chyba, co TY myślisz że robisz.
-Ethan- mówi z pełną powagą. Puszczam go, a wtedy nieco się ode mnie odsuwa i łapie za ramiona- Godzina to naprawdę mało czasu, zwłaszcza że reszta nie wie jeszcze nawet o niebezpieczeństwie i o tym, że uciekamy. Muszę im powiedzieć. Proszę weź plecak, napewno jakiś tu mają i spakuj na przykład... ubrania!- brzmi na zadowolonego ze swojego, przecież tak kreatywnego, pomysłu. Patrzę na niego pytająco- Tak! Ty spakuj ubrania. Weź pod uwagę to, że Vera jest dziewczyną a Ray jest od Ciebie znacznie drobniejszy- dodaje, cofając się na dół.
-A Ty gdzie się wybierasz?
-Ja zajmę się jedzeniem- oznajmia, puszczając mi słodki uśmiech i oczko. Staram się wyglądać na niewzruszonego, obojętnego. Kiedy szatyn znika mi już z oczu, udaję się do zajmowanego przeze mnie dotychczas pokoju. Serce bije mi jednak z jakiegoś powodu szybciej. To dziwne, bo nie czuję strachu. To znaczy, nie bardziej niż zwykle.
Nie mam pojęcia co się tak właściwie dzieje ale ufam Graysonowi. Jeżeli wyczuwa zagrożenie, to prawdopodobnie ma racje. Zawsze należałem do osób, które nie uwierzą póki nie zobaczą, śmiało mogę jednak powiedzieć że wierzę mu w conajmniej osiemdziesięciu procentach.
W pokoju znajduję sporą, podłużną sportową torbę, która jeżeli nie będzie za ciężka, spokojnie będę mógł nosić ją na plecach czy na ramieniu. Nada się idealnie. Dumny z siebie zaczynam pakować do dużej przegrody ubrania a do małej męską bieliznę i skarpetki. Najpierw postanawiam spakować siebie, Chrisa i Graysona. Mamy podobne rozmiary więc nie powinno być problemu. Pakuję kilka koszulek, cztery bluzy zakładane i dwie zapinane oraz sześć par spodni, większość to jeansy, ale są tam też jedne sztruksy i dresy. Gdy nas mam już z głowy, a zajęło mi to jakieś dwanaście minut, udaję się do pokoju Very i Ray'a. Siedzą na łóżku, na przeciwko siebie po turecku i rozmawiają, to znaczy przestają chwilę po tym jak wchodzę do środka. Bez pytania zaczynam wyciągać z komody ich ubrania.
-Hej, czy coś się... Ethan! Co Ty robisz?!- Vera pośpiesznie wstaje i podchodzi do mnie.
-Uciekamy stąd- mówię gdy przeciska się pomiędzy mnie a komodę. Unosi prawą brew, spogląda na Ray'a- Wojskowi będą tu za godzinę.
-Co?- Wytrzeszcza oczy- Skąd ty to-
-Grayson podsłuchał ich rozmowę jak był na spacerze czy coś.- W sumie to nie wiem co robił na zewnątrz, nawet nie spytałem.
-Wreszcie- rzuca Ray z ulgą w głosie. Wstaje z łóżka i podchodzi bliżej nas. Zdumiewa mnie, że stoi normalnie na obu nogach i nie jęczy przy tym z bólu. Zapytałbym czy z nogą wszystko już w porządku czy coś, ale nie jest to najlepszy czas na pogawędki.
Uśmiech na jego twarzy w tej sytuacji ani trochę mnie nie dziwi, w końcu od samego początku chciał opuścić to miejsce. Veronica dobre kilka minut stoi w miejscu w ciszy i uparcie nad czymś myśli. Wychodzi z pokoju bez słowa, o to na co wpadła.
-Vera! Gdzie idziesz?- woła za nią Ray. Nie dostaje odpowiedzi. Zatrzymuję go gdy chce za nią pójść, zamykając mu przed nosem drzwi. Ledwo udaje mu się zatrzymać na czas i na mnie nie wpaść. Jestem pewien, że Vera poszła szukać Graysona aby dopytać go o to co tu się do cholery dzieję, a gdy już na niego wpadnie, on przydzieli jej jakieś zadanie. Nie potrzeba tam ich dwoje. Właśnie dlatego go zatrzymałem, aby się na coś przydał.
-Przydaj się na coś i zacznij pakować kolejny plecak czy torbę.- Patrzy na mnie niezadowolony, z grymasem na twarzy. A no tak, zapomniałem że nie lubi mnie bo pierwszego dnia zajebałem mu chipsy. No cóż, to jest nas dwoje. Również za nim nie przepadam, co raczej też nie jest tajemnicą- Potrzebujemy jeszcze między innymi kocy i kurtek zimowych, czy jakiekolwiek uda Ci się znaleść. Czapek, szalików i rękawiczek też nie zaszkodzi. Jak jakieś znajdziesz to spakuj.
Zbliża się w końcu zima, a kto wie czy będziemy mieli na tyle szczęścia aby spędzić ją w jakimś ciepłym, zadaszonym miejscu. Albo chociaż to drugie. Być może będziemy zmuszeni spać pod gołym niebem.
Ray na całe szczęście nie postanawia się teraz buntować i słucha mnie. Otwiera szafę i już po chwili wyciąga z niej cztery, nadające się koce.
Mi udało się już spakować wystarczająco ubrań dla niego i Very. Spakowałem jej nawet jedną sukienkę. Szczerze nie wiem po co, nie jest to raczej praktyczna rzecz ale za to cienka i nie zajmująca wiele miejsca. Kto wie, może ją to ucieszy. Nie brałem za wiele iż wpłynęłoby to na ciężkość torby, która i tak jest już wystarczająco ciężka. A zgaduję, że to właśnie ja będę musiał ją w kółko nosić.
-Mamy z Verą plecaki- odzywa się nagle Ray. Zakładam torbę na ramię. Uginam się pod jej ciężkością. No biegać to ja z tym nie będę.
-I?- pytam, bo chłopak nie wygląda jakby miał zamiar dokończyć to nic nie wnoszące zdanie. Zbiera znalezione przez siebie rzeczy i rzuca je na łóżko. Cztery koce, dwa mniejsze i dwa większe, dwie kurtki i dwie czapki typu beannie.
-Tam mam to schować? Nie wiem czy wszystko się zmieści...
Wzruszam ramionami. Boże, czy mu wszystko trzeba mówić?
-Rób co chcesz- rzucam, a następnie nie oglądając się już za siebie opuszczam pokój.

𝐙𝐀𝐑𝐀𝐙𝐀Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz