50.

26 4 0
                                    

GRAYSON

Budzę się około dziewiątej rano, co wiem dzięki zegarkowi który sobie przywłaszczyłem. Mam nadzieję, że dobrze chodzi i nie oszukuję samego siebie i innych już od kilku dni.
Chwilę leżę w łóżku w celu rozbudzenia się. Patrzę na śpiącą na drugim jego końcu, opatuloną kołdrą po samą szyję dziewczynkę. W końcu wstaję i podchodzę do okna. Świat wygląda ponuro, ale tak też go zapamiętałem o godzinie dziewiątej rano w listopadzie. Nie wiem jaki mamy dziś dzień i miesiąc, już dawno temu straciłem rachubę czasu, pamiętam jednak że ta cała epidemia, zaraza, zaczęła się we Wrześniu. Pamiętam to bardzo dobrze iż miał to być mój pierwszy rok wolny od szkoły, którą dopiero co skończyłem. Nigdy w świecie bym nie przypuszczał, że tak będzie on wyglądać.
Tylko 2 miesiące wystarczyły aby na ulicach porobiły się pustki. Ludzie, którzy przeżyli okrutne ataki zarażonych musieli znaleść sobie schronienie, o ile chcieli żyć- wiele popełniło samobójstwo. Wojskowym szybko zostało polecone pozbyć się zarażonych, a najłatwiejszym sposobem na to okazało się bombardowanie ulic, na których się od nich roiło. Ginęli jednak przez to nie tylko zarażeni, ale też i zdrowi ludzie. Przez bombardowanie wiele budynków i domów mieszkalnych pozamieniało się w ruiny. Przez tą akcję ludzie zaczęli być nieufni w stosunku do wojska. Zarażeni przejęli lasy, duże i słabo oświetlone budynki, przeróżne ciemne zakamarki. Kiedy wirus dotarł do domu prezydenckiego, rozpoczął się zupełny chaos. Ludzie niewiedzący nawet, że są zarażeni (bo przecież zostali jedynie nieco zadrapani) oraz Ci ukrywający to zaczęli płynąć, wyjeżdżać bądź wylatywać za granicę. Zaraza rozniosła się po świecie w mgnieniu oka. A ja mam zaszczyt nazywać się synem człowieka, który rozpętał to piekło...
To właśnie tego samego dnia, którego mój tata wrócił z pracy i powiedział mi i mamie o tym całym incydencie z zarażonym, uciekłem z domu. Mimo iż ostrzegał, że to niebezpieczne i musimy natychmiastowo ewakuować się do rodzinnego bunkru. Kiedy wróciłem, było już za późno, miejsce które dotychczas nazywałem domem było nie do rozpoznania. Jego miejsce zajęła ruina. Kiedyś tłoczna ulica, którą zamieszkiwałem, stała się cicha i pusta. Tym, którym udało się uciec- udało się uciec, reszta albo skończyła przywalona gruzem albo zaatakowana przez rządne krwi potwory. Tamtego dnia nie spotkałem na swojej drodze nikogo, żadnej żywej duszy. Szwendałem się samotnie może tydzień. W końcu zemdlałem, a wtedy znalazł mnie Christian. We dwójkę szwendaliśmy się przez kolejny tydzień, zanim znaleźliśmy i pomogliśmy Ethanowi. W trójkę spędziliśmy natomiast następne trzy tygodnie zanim poznaliśmy Veronicę i Ray'a. Wtedy jeszcze dni liczyłem, po tym przestałem.
Powiedziałbym, że w piątkę chadzamy się już... dziesięć dni? Mam wrażenie jakbyśmy znali się znacznie dłużej. Tyle rzeczy się wydarzyło.
Z moich obliczeń, jeżeli są one prawidłowe, wynikałoby że mamy za sobą pierwszy tydzień listopada. Jeszcze tylko 3 i Grudzień. Oznacza to, że zbliża się zima. Noce będą dłuższe.
Sięgam czarne jeansy i brudno zieloną bluzę z komody. Od Chrisa wiem, że w pralni było sporo zdatnych do użycia ubrań, no i pralki rzecz jasna, a mężczyzna którego tam zastali nie miał broni. Moglibyśmy udać się tam, przykładowo we dwójkę, zrobić pranie i wyposażyć się w nowe ciuchy. Przy okazji moglibyśmy poszukać też zdjęcia, o którym wspomniała Vera. Zdjęcia jej rodziców, które zgubił (bardzo możliwe, że właśnie tam) Ray.
Przed pójściem do łazienki, raz jeszcze wyglądam na małą. Nadal śpi. Nie mam zamiaru jej budzić. Korzystam z tej okazji i idę się przebrać. Odświeżam się, poprawiam włosy i schodzę na dół. Myślałem, że będę tam pierwszy, jak prawie codziennie, ale nie. Zaskakuje mnie siedząca przy stole Veronic. Wygląda na przygnębioną, co mnie nie cieszy.
-Coś się stało?- pytam, dosiadając się do niej. Dziewczyna uparcie patrzy się w zawartość szklanki, do której wlała sobie napój pomarańczowy.
-Nie, tak tylko myślę.- Smutno się uśmiecha. Upija łyk soku, w który po chwili znowu się wpatruje.
-No dobra, jak nie chcesz mówić o co chodzi to nie będę Cię zmuszał.- Wstaję od stołu i idę do kuchni. Sięgam chleb tostowy- Będę robił kanapki. Mogą być z ogórkiem i pomidorem?
-Tylko to mamy?
-Mamy też rzodkiewkę.
Chwilę myśli.
-Rzucisz mi batonika zbożowego?- Krótko śmieję się pod nosem.
-Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem!
-Dzięki- mówi, łapiąc rzuconego przeze mnie batonika.- Z bakaliami? Serio?- Głośno wzdycha, po chwili wgryza się jednak w smakołyk.
-Chyba tylko takie zostały.
-Serio? To moje najmniej ulubione.
-No niestety. Takie nastały nas czasy.- Kroję ogórka i układam go na chlebie tostowym. Nigdy nie byłem jego fanem, ale niestety tylko taki mamy. Na ogórki układam po dwa plastry pomidora i przykrywam je drugą kromką tosta- Voilà!- mówię, dumnie unosząc do góry swoje dzieło.
-Brawo Grayson, zrobiłeś sobie kanapkę- śmieje się Vera. Gdy ja siadam przy stole, ona od niego odchodzi. Puszczam jej pytający wzrok.
-Śmierdzę czy jak?
-Nie! Skądże. Wiesz, chyba pójdę się przejść.
-Jak tam chcesz.- Kosztuję swojej kanapki. Nic niezwykłego. Serio nie lubię chleba tostowego, no ale nie ma co wybrzydzać- Tylko nie baw się w swojego brata.
Wychodzi. Na dół schodzi Christian.
-Hej śpiochu!- Uśmiecham się do niego gdy ten przeciera oczy.
-Hej... Która godzina?- Zerkam na zegarek.
-Około dziesiątej. Chcesz kanapkę z ogórkiem i pomidorem?- pytam, nadal z uśmiechem na twarzy. Szarooki rozciąga ramiona i przeciągle ziewa.
-Widzę masz dzisiaj dobry humor- zauważa, co sprawia że uśmiecham się jeszcze szerzej. Siada do stołu. Jego milczenie w sprawie kanapki uznaję za tak, więc gdy tylko kończę jeść, wstaję i sięgam po dwie kromki chleba tostowego.
-Mam plan na dzisiaj. O i wyliczyłem jaki może być dzisiaj dzień!
-Widzę, że nie tylko ja straciłem rachubę czasu... który dzisiaj?
-Z moich obliczeń wynika, że 10 lub 20 Listopada.- Kładę mu gotową kanapkę przed nosem- Tak czy siak, zbliża się Grudzień, a to znaczy że zbliża się zima.
Obserwuję chwilę jak je zrobione przeze mnie śniadanie. Przypominam sobie o Ally. Na pewno już wstała, musi być głodna.
-Pójdę sprawdzić czy mała wstała- oznajmiam. Szarookiemu udaje się w porę mnie zatrzymać, łapiąc za rękę.
-Jeżeli o nią chodzi...- Unoszę brew, chociaż domyślam się o co może mu chodzić- Naprawdę myślisz, że to dobry pomysł?
-Ty też?- Wyrywam się- Tak. Uważam, że powinniśmy jej pomóc. Tak bardzo zależało wam na tym aby pomóc Lisie... Ona już was nie obchodzi?
-To co innego. To małe dziecko...
-I co z tego?- Ciężko wzdycham- Żałuję, że nie udało nam się im pomóc i że przeze mnie mogą mieć teraz kłopoty. Nie chcę kolejny raz popełnić tego samego błędu, okej? Nie potrzeba mi więcej wyrzutów sumienia.
-Pewnie. Luz. Rozumiem.
Zostawiam go samego. Bez zbędnych wymian zdaniami, idę na górę sprawdzić co u Ally.
Zostawiłem swoich rodziców, gdy wróciłem do domu, już ich nie było. Zostawiłem Lisę, gdy po nią wróciliśmy, już jej nie było. Nie chciałbym wrócić tam i zobaczyć, że Ally tam nie ma albo zastać jej martwe ciało albo jeszcze gorzej... aby zaatakowała nas przemieniona już w umarlaka.
Nie chcę popełniać ciągle tego samego błędu. Nawet jeżeli wzięcie jej okaże się być błędem, trudno, liczy się że tym razem próbowałem zrobić coś innego i nie myślałem tylko o sobie. Prawda? To nie to samo co wtedy kiedy do domu wypoczynkowego przyjechali wojskowi, nie mielibyśmy jak zabrać tyle osób to po pierwsze. Tym razem nie musiałem nawet ryzykować życiem, decyzja była prosta.
Biorę głęboki wdech i wydech zanim otwieram drzwi do pokoju. Proszę nie bądź umarlakiem. Proszę nie bądź umarlakiem. Wchodzę do środka. Ally siedzi na łóżku i gada coś do siebie pod nosem. Na jej widok uśmiecham się. Podchodzę bliżej aby przyjrzeć się temu co robi. W lewej ręce trzyma kamyk a w prawej szyszkę, nie mam pojęcia skąd je wzięła.
-Hej, w co się bawisz?- Siadam koło niej na łóżku. Dziewczynka puszcza mi szeroki uśmiech.
-To jest Pan Szyszak a to Pani Kamyczka!- Pokazuje mi z bliska najzwyklejszą w świecie szyszkę i jeszcze zwyklejszy kamyk- Jeszcze niedawno się kłócili ale Pan Szyszak pocałował panią Kamyczkę i są już pogodzeni!- Gdyby w prawdziwym życiu to było takie proste. Dziewczynka odkłada swoje ''zabawki" na poduszkę, a następnie opuszcza łóżko- A teraz idą spać więc musimy być ciszej- dodaje, przykrywając je kołdrą z palcem na ustach.
-Jesteś głodna?- szepczę. Ally okrąża łóżko, wspina się na nie i siada koło mnie.
-Troszkę.- Jak na sześciolatkę to ładnie i płynnie mówi. Ma jedynie problem z wymawianiem 'R'. Myślę, że nie powinno być z nią większych problemów. Sprawia wrażenia prostego do obejścia się z, dziecka.
-Co chcesz zjeść? Lubisz kanapki z ogórkiem?
-Tak!- Uradowana podnosi ręce do góry.
-To poczekaj tutaj a ja zaraz wrócę ze śniadaniem, okej?- Grzecznie kiwa głową. Szczerze uśmiecham się i z przyjemnością wracam do kuchni. Będzie trzeba znaleść jej jakieś ubrania na przebranie. Jej sukienka jest strasznie podarta i na dodatek nie w jej rozmiarze. Oprócz tego przydałoby się też ogarnąć jej włosy. Obawiam się, że może mieć wszy. Dość często drapie się po głowie, nie wyglądają na czyste.
W końcu mam jakiś powód, dla którego chce mi się żyć. Może dbanie o to aby dobrze jej się żyło pozwoli mi tak nie myśleć o własnym życiu i nie użalać się tak nad sobą.

𝐙𝐀𝐑𝐀𝐙𝐀Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz