Autentyczne przeżycia amerykańskiego ratownika górskiego 2

141 8 0
                                    

Był duży odzew odnośnie schodów, więc krótko je tutaj omówię i dołączę historię z nimi związaną.

Schody które spotykamy mają różne kształty, wielkości, style i stan w jakim się znajdują. Niektóre są mocno zniszczone – po prostu ruiny, ale inne są wręcz nowe. Widziałem jedne, które wyglądały jakby zostały żywcem wyjęte z latarni morskiej: metalowe, kręcone, staromodne. Schody nie prowadzą w górę w nieskończoność, lub dalej niż sięga wzrok, ale niektóre z nich są wyższe od pozostałych. Tak jak mówiłem poprzednio – wyobraźcie sobie schody z waszego domu wycięte i wklejone pośrodku niczego. Nie mam niestety żadnych zdjęć. Tak naprawdę, po pierwszym „spotkaniu" nigdy nie pomyślałem żeby takie zdjęcia zrobić, a też nie chciałem ryzykować przez to utraty pracy. W przyszłości pewnie jeszcze spróbuję, ale nic nie obiecuję.

• Jeżeli chodzi o zaginione osoby, dotyczy ich jakaś połowa zgłoszeń. Pozostałe to wezwania po pomoc od ludzi, którzy spadli z klifu i zrobili sobie krzywdę, doznali poparzeń od ognia (nie uwierzylibyście jak często się to zdarza, głównie wśród pijanych dzieciaków), których ugryzło jakieś zwierzę lub owad. Jesteśmy zgraną drużyną. Są wśród nas weterani którzy są świetni w odnajdywaniu śladów po zaginionych osobach. I właśnie to sprawia, że przypadki kiedy nie znajdujemy żadnego śladu są tak frustrujące. Jeden z nich był szczególnie dołujący dla nas wszystkich, ponieważ znaleźliśmy ślady, ale te przyniosły więcej pytań niż odpowiedzi.

Starszy mężczyzna poszedł na wycieczkę wzdłuż dobrze oznakowanego szlaku, ale jego żona zadzwoniła, że nie wrócił do domu na czas. Okazało się, że mężczyzna miewał wcześniej ataki padaczki (seizures – nie określono jakie, możliwe że padaczkowe). Żona martwiła się, że nie wziął lekarstw i dostał jeden na szlaku. Zanim zapytacie – nie mam pojęcia dlaczego facet pomyślał że to dobry pomysł iść na wycieczkę samemu i dlaczego jego żona nie poszła z nim. Nie pytam o takie rzeczy, bo w pewnym momencie to po prostu nie ma znaczenia; ktoś zaginął i moim obowiązkiem jest go znaleźć. Wyruszyliśmy na standardowe poszukiwania. Nie trwało to długo zanim nasi weterani znaleźli ślad po gościu, który najwyraźniej oddalił się od szlaku. Przegrupowaliśmy się i podążyliśmy za śladami w taki sposób, żeby poszukiwaniami pokryć jak największy obszar. Nagle dostaliśmy wezwanie przez radio. Mieliśmy udać się z powrotem do miejsca w którym znajdowali się weterani. Szybko ruszyliśmy na miejsce, bo takie wezwania zwykle oznaczają, że poszukiwana osoba jest ranna i potrzebna jest cała nasza grupa, żeby bezpiecznie dotransportować rannego do bazy. Kiedy przybyliśmy na miejsce, zobaczyliśmy weteranów stojących pod drzewem, patrzących w górę. Zapytałem kumpla o co chodzi, a ten tylko wskazał ręką na jedną z gałęzi. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Wisiała tam laska, przynajmniej 10 metrów nad ziemią. Przyczepiony do rączki pasek był owinięty wokół gałęzi. Nie było szans żeby ten gość rzucił nią tak wysoko. Nie było też po nim jakichkolwiek innych śladów. Wołaliśmy w górę drzewa, ale oczywiście nikt nie odpowiedział. Staliśmy tam wszyscy drapiąc się po głowach. Kontynuowaliśmy poszukiwania, ale nigdy gościa nie znaleźliśmy. Użyliśmy też psów tropiących, ale gubiły trop na długo przed tym drzewem. W końcu poszukiwania odwołano, bo po pewnym czasie już niewiele możemy zrobić. Żona tego mężczyzny wydzwaniała do nas miesiącami pytając, czy znaleźliśmy jej męża. To było przygnębiające słyszeć jak za każdym w jej głosie było co raz mniej nadziei. Nie jestem pewien dlaczego ten konkretny przypadek był tak dołujący. Myślę, że to może przez absurdalność całej sytuacji. To i pytania które pozostały – jak do cholery laska tego gościa dostała się na drzewo? Czy ktoś go zabił, a laskę powiesił jako jakieś dziwne trofeum? Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy żeby go znaleźć, ale to wyglądało jakby ktoś z nas zadrwił. Do tej pory czasami rozmawiamy o tej akcji.

• Historie o zaginionych dzieciach zawsze wzbudzają najwięcej emocji. Nie ma znaczenia w jakich okolicznościach zniknęły, to nigdy nie jest łatwe. Zawsze opłakujemy te które znajdujemy nieżywe. Nie często, ale to się zdarza. David Paulides wiele mówił o dzieciach, które jednostki SAR (Search and Rescue) znajdują w miejscach w których nie powinny, lub nie mogły się znaleźć. Szczerze powiem, że więcej słyszałem takich historii niż widziałem na własne oczy, ale mogę podzielić się jedną o której dużo myślę i której byłem świadkiem. Matka z trójką dzieci wybrała się na piknik do miejsca w parku w którym znajduje się małe jezioro. Dzieci miały 6, 5 i 3 lata. Matka cały czas pilnowała dzieci i według niej nigdy nie spuszczała ich z oczu choćby na chwilę. Nigdy nie zauważyła nikogo innego kręcącego się w okolicy. Po pikniku spakowała ich rzeczy i wyruszyli z powrotem w stronę parkingu. Dla ścisłości – jezioro nad którym byli znajduje się tylko jakieś 3 km od parkingu. Prowadzi do niego bardzo dobrze oznaczony i utrzymany szlak, więc praktycznie niemożliwością jest zgubić się po drodze chyba, że umyślnie zejdziesz ze szlaku jak imbecyl. Dzieci szły przed matką, kiedy ta usłyszała jakiś dźwięk sugerujący, że ktoś idzie za nimi. Obróciła się, i w ciągu około czterech sekund kiedy nie patrzyła, jej pięcioletni syn zniknął. Pomyślała, że prawdopodobnie odszedł na bok się wysikać. Zapytała pozostałej dwójki, gdzie poszedł ich brat. Oboje odpowiedzieli, że 'wielki mężczyzna ze straszną twarzą' wyszedł z krzaków koło nich, wziął chłopca za rękę i poprowadził między drzewa. Pozostała dwójka dzieciaków nie wydawała się tym faktem nadto przestraszona. Kobieta powiedziała później, że wyglądało to tak jakby ktoś podał jej dzieciom jakiś narkotyk. Oboje wyglądali na zdezorientowanych, otumanionych. Kobieta oczywiście zaczęła panikować. Szukała chłopca w najbliższej okolicy wykrzykując jego imię. W pewnym momencie wydawało się jej, że usłyszała jego głos. Oczywiście nie mogła pobiec ślepo w tym kierunku – miała przecież pod opieką jeszcze dwójkę dzieci. Zadzwoniła więc po policję, a policja skierowała nas do poszukiwań. Otrzymaliśmy zgłoszenie i natychmiast wyruszyliśmy. W trakcie poszukiwań, które rozciągało się na całe mile, nie natrafiliśmy na żaden ślad po dzieciaku. Psy nie podjęły żadnego tropu, nie znaleziono żadnego fragmentu ubrania, połamanych gałązek, słowem niczego co wskazywałoby na obecność dziecka w tym rejonie. Oczywiście przez chwilę podejrzenia padły na matkę, ale stało się jasne, że była zdruzgotana całą tą sprawą. Szukaliśmy tego dzieciaka tygodniami, z dużą pomocą ochotników, ale w końcu poszukiwania dobiegły końca, a my zajęliśmy się innymi sprawami. Ochotnicy szukali jednak dalej i pewnego dnia dostaliśmy zgłoszenie, że znaleźli ciało. Podali nam miejsce w którym się znajdowało, ale nie mogliśmy uwierzyć w to że to mógł być ten dzieciak. Pomyśleliśmy, że to musiało być ktoś inny. Tak czy inaczej wyruszyliśmy, jakieś 24 km od miejsca w którym zniknął chłopiec. Na miejscu wiedzieliśmy już na pewno – to były zwłoki naszego zaginionego. Zastanawiałem się w jaki sposób dziecko mogło dotrzeć w to miejsce ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Ochotnik znalazł się w tym miejscu bo pomyślał, że równie dobrze może przeszukać obszar w który nikt wcześniej nie zaglądał w razie gdyby ciało zostało gdzieś odwleczone i porzucone. Dotarł do podnóża stromego skalistego zbocza. Kiedy spojrzał w górę, w połowie drogi na górę coś zauważył. Patrząc przez lornetkę rozpoznał, że to zwłoki małego chłopca, wciśniętego w małą rozpadlinę skalną. Rozpoznał kolor koszulki chłopca i od razu domyślił się kogo znalazł. Wyruszyliśmy natychmiast po zgłoszeniu. Prawie godzinę zajęło nam ściągnięcie ciała na dół. Kiedy to się udało, żaden z nas nie mógł uwierzyć w to co widział. Nie tylko ciało znalazło się 24 km od miejsca w którym chłopiec zaginął, ale też nie było możliwości, żeby sam wspiął się do miejsca w którym go znaleziono. To zbocze jest bardzo zdradliwe i nawet nam, wyposażonym w sprzęt wspinaczkowy trudno było się tam dostać. Niesamowite było to, że dzieciak nie miał choćby jednego zadrapania. Nie miał butów, ale jego stopy nie były poranione czy brudne, więc na pewno nie zaciągnęło go tam żadne zwierzę. Z resztą, z po stanie w jakim się znajdował mogliśmy stwierdzić, że nie był martwy tak długo jak można by się spodziewać. Upłynął miesiąc odkąd zniknął, a wyglądało na to że jest martwy od jednego, góra dwóch dni. Cała ta sprawa była niesamowicie dziwna. Było to jedno z najbardziej niepokojących wezwań na jakich byłem. Później dowiedzieliśmy się od koronera, że dziecko zmarło z wychłodzenia, prawdopodobnie późno w nocy, dwa dni przed tym jak został znaleziony. Nie było żadnych podejrzanych, żadnych odpowiedzi.

Historie na dobranocOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz