[XLIII] 𝐋𝐄𝐀

47 13 0
                                    

GDYBY LEA PROWADZIŁA PAMIĘTNIK, wiedziałaby dokładnie, co zapisać pod datą trzeciego maja dwa tysiące czternastego roku. Nie chciało jej się sięgnąć po kartkę i coś do pisania, ale gdy leżała na łóżku, układała sobie cały tekst w głowie.

Zaczyna się kolejny, kompletnie beznadziejny dzień. Wczoraj nie zrobiliśmy nic, co przybliżyłoby nas choć trochę do pokonania Apate — i dzisiaj prawdopodobnie też nic nie zrobimy.

Ikelos, wbrew swojej obietnicy, wciąż nie daje znaku życia. (To znaczy, nie musi dawać znaku życia, bo jest nieśmiertelny, ale mógłby się odezwać, do jasnej cholery). To irytujące, choć nie tak bardzo jak Tyler Clarke. Przez pewien czas myślałam, że już wszystko w porządku, a on znowu zniknął. Najwyraźniej podczas naszej nieobecności nazbierał więcej kłopotów niż ktokolwiek mógł przewidzieć.

Zostały nam cztery dni na uratowanie świata, a ja nawet nie mogę za bardzo się oddalić, jeśli nie chcę ściągnąć na siebie uwagi chmary morderczo nastawionych mieszkańców wymiaru.

To wszystko jest bez sensu.

Z takimi filozoficznymi myślami pokręciła się na łóżku jakieś piętnaście minut, co chwilę zmieniając pozycję, zanim zdecydowała się wstać i uszykować na kolejny, kompletnie beznadziejny dzień.

Ostatnio nie śniły jej się koszmary. Może była to po prostu cisza przed burzą — jednym wyjątkowo okropnym snem. A może nie potrzebowała koszmarów, skoro w jej tymczasowym pokoju naprzeciwko łóżka stało duże lustro, w którym widziała swoją twarz i włosy zaraz po przebudzeniu.

Jęknęła, próbując się podnieść. Jej wzrok powędrował w stronę podręcznego plecaka. Dwa dni temu cisnęła go w kąt, bo nie chciało jej się rozpakowywać, ale często do niego zaglądała. Wzięła trochę ubrań na zmianę, lecz nie miała pewności, czy wystarczą — w razie gdyby wpakowała się w jakąś naprawdę nieprzyjemną sytuację, z której nie można wyjść bez szwanku.

Wyjrzała za okno. Robiło się coraz cieplej. Wybrała więc krótkie dżinsowe spodenki, po czym już miała sięgnąć po fioletową koszulkę, kiedy się zawahała.

No nie. To była koszulka z Obozu Jupiter. Dostała ją podczas swojego tymczasowego pobytu. Oczywiście tak naprawdę nie należała do rzymskiego obozu, ale nie mogła paradować z takim nadrukiem po wymiarze pełnym wrogo nastawionych herosów. Może lepiej by to przemyślała i jej nie brała, gdyby nie pakowała się w takim pośpiechu.

— Co jest ze mną nie tak... — wymamrotała, nie siląc się nawet na pytający ton głosu.

Po jakimś czasie wybrała inną koszulkę, ciemnozieloną, po czym zarzuciła na nią koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Skoczyła do łazienki (jedynego w miarę cywilizowanego pomieszczenia w całym wynajętym budynku). Gdy z niej wyszła, wyglądała już znacznie mniej jak zombi, a burzę loków miała zebraną wysoko w koński ogon.

Wróciła do pokoju, gdzie podniosła z łóżka tę grubą książkę, nad którą ślęczała od dwóch dni. Wieczorem pierwszego maja, tuż przed snem, zajrzała do niej po raz pierwszy, zanim położyła się spać. Wtedy właśnie Felicia wparowała do niej bez pukania, z mocnym grymasem na twarzy.

— To ty zostawiłaś to w łazience. — Rzuciła jej plastikowy, liliowy grzebień z szeroko rozstawionymi zębami, który trzymała ostrożnie w dwóch palcach, jakby conajmniej ją parzył.

Lea chwyciła grzebień i zaczęła go oglądać, a książka opadła jej na kolana.

— Możliwe.

Oczywiście że to ona, nawet został jeden włos. Zapomniała go ze sobą zabrać, a jednak było warto, żeby zobaczyć tę minę u Felicii. Nie mogła powstrzymać uśmiechu.

❝Po nici Ariadny❞ | Dwoje wybranychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz