Rozdział 25. TERAZ.

361 25 0
                                    

Kiedy byłam w pierwszej ciąży nie byłam świadoma jak bardzo zmieni się moje życie. 

Z niecierpliwością czekałam na tego małego upragnionego chłopczyka, szykując niezbędną wyprawkę. 

Nie mogłam jednak w całości poświęcić się radosnemu wyczekiwaniu, bo praktycznie w pojedynkę nadzorowałam prace budowlane nowo kupionego domu na przedmieściach nadającego się do generalnego remontu. 

Stres, życie w biegu oraz, choć wstyd się przyznać, dźwiganie ciężkich kartonów były powodem wcześniejszego przyjścia na świat Theo.

Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. 

Odeszły mi wody i chociaż próbowałam wymyśleć jakiekolwiek inne wytłumaczenie na to co się dzieje z moim ciałem rzeczywistość była dla mnie okrutna. Piętnaście godzin najokropniejszego bólu jakiego doświadczyłam w życiu później trzymałam już na rękach małego człowieczka.

Przerażona i wykończona, ale szczęśliwa i wdzięczna. 

Pomimo tego, że jak zwykle ze wszystkim byłam sama, że nie dane mi było odbyć sceny rodem z filmu, kiedy to mąż ze stoickim spokojem przyjmuje na klatę ciosy wkurwionej, rodzącej żony, albo gdy mdleje na korytarzu. 

 Los bywa podły. 

To brat odwiózł mnie na salę porodową, pomógł wysiąść z auta, zaprowadził do rejestracji i uciekł w popłochu do domu. 

Ale byłam z siebie taka dumna, że mi się udało. 

Dziękowałam za to, że jesteśmy cali i zdrowi. 

Nawet wtedy kiedy z każdą wizytą w toalecie odczuwałam silny ból. 

Usatysfakcjonowana, choć cały następny miesiąc musiałam siedzieć na specjalnej poduszce z dziurką z powodu złamanej kości ogonowej. 

Ale tak bardzo się cieszyłam, choć wtedy jeszcze nie byłam świadoma, że przez następne sześć lat nie prześpię całej nocy.

- Mamo! Victor płacze!

Słyszę wołanie i otrząsam się z letargu. 

Od zawsze miałam problemy z nadmiernym myśleniem. 

Potrafię tak bardzo pogrążyć się w zadumie, że nie ogarniam co dzieje się wokół mnie. 

Z przerażeniem odkrywam, że dzieci przytargały wszystkie koce jakie mamy w domu, ułożyły na jedną kupę i skaczą na utworzoną przez siebie górkę z kanapy, jeden po drugim. 

Victor leży tyłem do mnie, twarzą w kierunku podłogi, tak, że jeden policzek przylega bezpośrednio do niej. 

Podchodzę bliżej i zauważam krew wypływającą z jego prawej dziurki nosa. Biegiem rzucam się do kuchni po szmatkę, którą moczę w zimnej wodzie. 

Biorę synka na kolana, przykładam mu okład do noska i tulę do siebie. 

Na szczęście okazuje się, że to nic poważnego. Krew od razu przestaje lecieć, a on przestaje płakać i mówi:

- Nie cię, juś nie boli.

Zeskakuje na ziemię i wdrapuje się na kanapę, żeby ponownie wykonać skok. 

Niczym gepard rzucam się na koce i wynoszę je do sąsiedniego pokoju powstrzymując się od spalenia ich. Wracam do salonu, a moją uwagę przyciąga leżąca na podłodze zbita ramka ze zdjęciem. 

Dzieci widzą moje otwierające się ze zdumienia oczy i zaczynają się przekrzykiwać:

- To Vivi rzuciła piłką!

- Nie! To Tim.

- Nie prawda! Oni kłamią! To Victor rzucił piłką.

To jedna z tych chwil, kiedy zupełnie nie wiem co mam robić. 

Mogę wrzeszczeć, płakać, śmiać się, wyjść z domu i biec przed siebie. 

Każda z tych opcji wydaje się dobra. 

Zamiast tego mówię tylko zimnym głosem:

- Nie podchodźcie, tu jest szkło.

I niczym głaz bez krzty emocji kieruję się do kuchni, biorę do ręki szufelkę i sprzątam szkło. Zdjęcie podnoszę i odkładam na szafkę.

- Mamo! Jesteśmy głodni! – slyszę krzyk za moimi plecami, kiedy stojąc przy zlewie w kuchni próbuję zatamować krwawienie z dłoni i próbuję sobie przypomnieć, czy rana pojawiła się przypadkiem czy może sama się do niej przyczyniłam.

Klucz do przetrwania. OGIEŃ. [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz