Rozdział 49

96 11 0
                                        

Następnego dnia od rana wszyscy byli na wysokich obrotach. Ryan niewiele spał, miał wrażenie jakby to było jedynie mrugnięcie.

Od siódmej rano zaczęły rozbrzmiewać do niego telefony. W pierwszej kolejności zadzwoniła Aurora. Następnie Viva, chociaż nie miał pojęcia, skąd miał jego numer. Oboje wypytywali o stan Alana, nie chcąc pisać i męczyć samego poszkodowanego.

A on? Nie wiele mógł im powiedzieć, ponieważ sam niewiele wiedział. Liczył, że gdy się z nim dzisiaj zobaczy dowie się czegokolwiek. I że będą to dobre wieści.

Kręcił się rano po domu nie wiedząc co ze sobą zrobić. Spakował młodszemu kilka ciuchów, ponieważ ten był tam nadal zapewne w służbowym uniformie. Przygotował mu też coś do zjedzenia, bo nie wiedział czy szpitalne jedzenie zadowoli jego wegańskie podniebienie.

Przez ten cały czas nad jego myślami krążyły czarne chmury. Winę za tą całą sytuację brał na siebie. Mógł się odezwać. Mógł kazać Alanowi wracać do klubu. Mógł zrobić cokolwiek więcej. Przez niego Alan został ranny.

Gdy w końcu nie było już na tyle wcześnie, że wyruszenie nie było absurdem, wyszedł z mieszkania. Jadąc na miejsce starał się maksymalnie skupić na drodze, ponieważ sam zdawał sobie sprawę, że jego myśli i koncentracja w tej chwili nie są w najlepszej formie.

Ponownie przywitało go surowe szpitalne wnętrze, pachnące nieco środkami do dezynfekcji. Po podejściu do recepcji pani kazała mu jeszcze poczekać piętnaście minut na rozpoczęcie godzin odwiedzin. Siedział na wytartych krzesełkach wraz z innymi oczekującymi.

W końcu wszyscy zerwali się ze swoich miejsc i ruszyli do bliskich. Ryan nie był pewien czy dobrze idzie. Układ korytarzy nie był wcale tak prosty i oczywisty. Co chwilę przyglądał się tablicą wskazującym drogę na poszczególne oddziały, upewniając się, że zmierza w dobrą stronę.

W końcu trafił na miejsce, a przynajmniej tak sądził. Idąc zaczął przyglądać rozglądać się za którą z szyb sali znajduje się poszukiwana przez niego osoba.

Uśmiechnął się smutno napotykając właściwe pomieszczenie. Alan leżał na łóżku, zwrócony do niego plecami. Widział na jego głowie bandaże.

– Cześć kocie. – Odezwał się, zwracając na siebie uwagę. Blondyn odwrócił się, kładąc na plecy. – Jak cię czujesz?

Ryan zbliżył się i usiadł, zajmując wolne krzesło w pobliżu łóżka. Od razu wyszukał pod kołdrą jego dłoń i ją chwycił.

– Dobrze. – Odparł krótko.

Ryan doskonale wiedział, że tak nie jest. To nie był ten wesoły obrońca zielonych, którego znał. Mężczyzna siedział wyraźnie zgaszony, bez chociażby cienia uśmiechu. Zresztą, w jego sytuacji mogło być to zrozumiałe.

– Mam nadzieję, że nie boli za bardzo.

– Na tabletkach nie jest źle. – Potwierdził.

– Mam dla ciebie ciuchy na przebranie i coś do jedzenia. – Brunet podsunął mu torbę. – Przebierz się może, zjedz coś, bo pewnie te szpitalne żarcie nie było za dobrze i dopiero pogadamy.

Alan skinął głową i bez życia udał się do łazienki. Wrócił po chwili w świeżych dresach i czystej koszulce. Usiadł z powrotem na łóżku w dłonie chwytając pojemnik z jedzeniem.

Ryan przez cały czas go obserwował. Nie mógł za wiele dojrzeć, ponieważ wszelkie obrażenia znajdowały się pod opatrunkiem, zakrywającym jedną trzecią jego twarzy.

– Wszyscy się o ciebie martwią. – Powiedział, na co młodszy jedynie skinął głową. – Rano był obchód, lekarze coś mówili?

– Ponownie oczyścili, posmarowali rany. Dali okład na oko, żeby opuchlizna szybciej zeszła. Powiedzieli, że jeszcze dadzą mi kroplówkę na wzmocnienie. A teraz ogólnie czekam aż mnie zawołają na wizytę u okulisty.

Bad RomanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz