Delikatne dusze (2)

52 12 106
                                    

ERNA

Był wiekowy, jej płomień zderzył się z monolitem kilkusetletniego umysłu. Liczył, że coś mu to da. Ci starsi zawsze tacy byli. Wznosili swoje doświadczenie, zebraną moc jak tarcze. Nie rozumieli, że to, co wystawiała przeciw nim, ta jej dusza, która składała się z oczyszczającej furii ognia, jest stara jak wszechświat. Boruta trenował jej umysł od samego początku starając się, żeby to rozumiała.

Fene też szybko zrozumiał. Nawet nie pytała go, czy się podda, odpowiedź była wszechobecna w każdej myśli, którą pochłaniała.

Nie. Nigdy. Nie taka jest moja natura.

Płomienie zajęły jego ciało, pożerały skórę, tłuszcz i mięśnie, zmieniając sympatycznego lekarza w ognisty posąg, dalej unieruchomiony mocą sigilu. A jej wola zdzierała z niego zewnętrzne warstwy kolejnych wspomnień, uczuć i myśli.

Nieśmiertelny, bo tak właśnie o sobie mówił, nosił przez lata setki różnych imion i żadne z nich nie miało dla niego większego znaczenia. Był nieśmiertelnym, tym co postanowił, że nie umrze i nieważne, jaką cenę będzie musiał za to zapłacić świat. Wszystko przemijało, ludzie, idee, rządy, wiara, komórki, dzięki temu świat trwał, szedł dalej. Ale nie on, on się zbuntował.

Mógł ten bunt przekazywać dalej. Do komórki trzustki pewnego młodzieńca z dobrego domu, nadziei starzejących się rodziców. I ta komórka też nie umarła, zamiast tego trwała, wzrastała, a chłopak marniał w oczach. Miliony rodziców tym razem nie zmieniły absolutnie niczego. Ich rozpacz smakowała cudownie, to niedowierzanie, kiedy idealne ciało rozpadało się. Zaskoczenie, niezrozumienie. Bo przecież on nie mógł umrzeć, był bystry, przystojny, bogaty, świat należał do niego jeszcze dwa miesiące temu.

Oni najbardziej mu smakowali. Tacy co myśleli, że mogą wszystko. Wychuchani dziedzice, dzieci ostatniej szansy z in vitro. Córeczki starych pieniędzy, które zawsze miały wszystko podane na tacy.

„Naprawdę ich nienawidzisz".

Zaśmiał się krótko.

„Myślą, że są panami świata inic ich nie ruszy. Nieprawda. Ja mogę ruszyć każdego".

„I tu nas coś łączy" — oznajmiła ponuro.

Po czym rozgrzebywała go dalej, szarpała kolejne wspomnienia, kolejne lata, kolejne twarze, ten sam schemat. Lekarz bogatych, który raz czy dwa dokonał cudu, by zdobyć reputację w wyższych sferach. A potem pożerał ich w blasku salonów. Trzymał za ręce ze współczującym uśmiechem. Wspierał. Pochłaniał. Robił to od dawna, zawsze za przyzwoleniem swoich magów. Sandora, Mátégo, Magdolny, Łukasza.

Usiłowała zajrzeć głębiej do samego rdzenia i poczuła, jak wzniesione bariery desperackiego uporu opadły. W końcu to zobaczyła.

Małego chłopca zwiniętego w kłębek w rogu izby, szkielet obleczony kośćmi, zeżarte przez chorobę ciało na sianie razem z kozą. Tylko to zwierzę zwracało na niego uwagę, leżało obok, ogrzewało umierające ciałko. Reszta rodziny, matka, ojciec, mali bracia udawali, że nie słyszą urywanego oddechu. Nie widzą tego, jak desperacko wyciągał do nich ręce. Dla nich mógł już nie żyć. Mógł się nigdy nie urodzić, chociaż przecież był pierworodnym. Ojciec nienawidził go jak zarazy, matkę odsunęły ojcowskie razy. Miał jej za złe, chociaż sama nic nie mogła zrobić. Pan miał prawo wziąć ją pierwszy. Czy to jej wina, że chciał? Że chłopiec był teraz do niego tak podobny. Pierworodny, dziedzic z obcym ryjem dworskiego awanturnika. Przypomnienie, że byli niczym. Nic nie znaczyli. Chłopczyk był pewien, że to ojciec zamówił mu tę chorobę, straszny ból w trzewiach, wymioty, niezdolność do jedzenia, picia. Tygodnie konania w kącie. Z matką, która raz dziennie sprzątała wokół niego, poiła rozwodnioną zupą. Nie reagowała, kiedy płakał i łapał jej ręce. Oczy miała zupełnie puste.

Magowie robią, co chcąOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz