Rozdział 54

4.4K 369 36
                                    

*Clare*
  Wychodząc ze szkoły szłam przed siebie ze spuszczoną głową nagle wpadając na kogoś.
-Przepraszam - powiedziałam zdławionym od płaczu głosem.
Płakałam odkąd wyszłam ze szkoły. Płakałam bo straciłam wszystko co miałam a moim wszystkim; opoką, nadzieją, pomocną dłonią, bratnią duszą...był Matt. Strata jego była równa z tym, że straciłam siebie.
-Nie ważne - usłyszałam głos tak podobny do Matthew, że podniosłam wzrok i to...był Matt!
-Ty...ty...ty żyjesz? Ale jak...wszyscy mówili że utnonąłeś...wszyscy w szkole... - jąkałam się próbując się wysłowić. Chłopak jakby w ogóle mnie nie słysząc odszedł idąc przed siebie. Nie rozumiałam dlaczego tak postępuje.
-Matt! Dlaczego? - zapytałam krótko ale oboje wiedzieliśmy o co pytam
-Wszystko straciło sens. Teraz jest jeszcze gorzej bo żyję... - powiedział odchodząc zostawiając mnie samą na środku chodnika. Nie mogłam jednak pozwolić mu odejść przynajmniej nie bez wyjaśnień. Biegnąc ku niemu złapałam go za dłoń obracając w swoim kierunku. Zatrzymując się spojrzał na mnie spod kaptura zimnym wzrokiem.
-Czego jeszcze chcesz? Mało ci? - zapytał smutno
Czując jak po policzku spływa mi łza szepnęłam;
-Chciałam tylko wytłumaczyć...
Nie było mi jednak dane skończyć ponieważ Matthew wyrwał swą dłoń z mego uścisku mówiąc;
-Zostaw mnie w spokoju! Nie rozumiesz? Mam dosyć tego, że mnie ranisz... Nie chcę cię znać!
Odszedł...od tak. Powiedział swoje żale prosto w oczy i odszedł nie słuchając moich wyjaśnień. Czy się poddałam? - Nie. Walczyłam, już nie o nas bo nas nie istniało odkąd ujrzałam go całującego się następnego dnia w szkole na środku korytarza. Wchodziłam wtedy właśnie do szkoły i ujrzałam go z jakąś brunetką z włosami do pasa. Ona oplatała jego biodra swoimi nogami a on z ręką w jej włosach przyciskał ją do szafki całując. Moją reakcją był smutny uśmiech choć wewnątrz złamał mi serce. Nie wiem czy mnie widział czy nie. Wiem, że kilka minut później mnie już tam nie było. Zabrał mnie Ben widząc, że jestem na pograniczu płaczu a uśmiechu. Wyprowadził mnie na zewnątrz i próbował ze mną rozmawiać ale ja...ja już nie mogłam. Czułam jak mnie jest coraz mniej. Była to po części prawda. Spodnie na które niedawno narzekałam znów były za duże. Nikt nie pilnował czy cokolwiek jem bo nikogo nie obchodziłam. Jak pilnował mnie ON to jadłam chociaż cokolwiek. W szpitalu dawano mi kroplówki jak nie jadłam. W domu nie jem ani nie dają mi kroplówek. Wymiotuję choć nie mam czym przez co sięgam po wodę i znowu wymiotuję i tak dopóki nie usnę. Dzieje się tak od wczoraj czyli odkąd ujrzałam go...żywego. Trzymając się rampy poczułam jak w głowie mi wiruje i wiedziałam, że znów będę wymiotować tyle że nie mam wody. Schylając się zwymiotowałam a Ben pytał czy jest w porządku. Nawet nie miałam siły skłamać. Ocierając usta chusteczką poszłam w stronę domu mimo krzyków chłopaka, który wściekły wszedł do szkoły. W domu wymiotowałam na przemian pijąc wodę i znów wymiotując. Nazajutrz obudziłam się zmęczona w sensie psychicznym i fizycznym. Wiedziałam, że dzisiaj to ostatnia próba by mnie wysłuchał. Ubierając się wzięłam plecak w którym była jedna książka i dwa zeszyty a ważył jakbym niosła worek ziemniaków. Wychodząc z domu szłam w stronę domu Matthew wiedząc, że w szkole i tak mnie nie wysłucha dlatego włożyłam mu list do skrzynki z jego imieniem zauważając ogród...w moich oczach stanęły łzy ponieważ on zrobił dla mnie ogród...
Na środku stała fontanna w krztałcie kupidyna strzelającego z łuku a z jego strzały lała się woda. Dookoła niej rosły róże. Tam gdzie rośnie wierzba płacząca posadzono obok drzewko bzu. A to wszystko otaczały różnorodne kwiaty. Po moich policzkach spływały łzy. Nie mogłam uwierzyć, że to zrobił. Kiedy to wszystko zrobił i dlaczego mi go nie pokazał? Czułam się jakby tej raj, który stworzył specjalnie dla mnie nagle stał się przekleństwem; piękny lecz niedostępny. Już nie...
Upadłam na kolana czując jak robi mi się słabo. Chciałam się czegoś chwycić ale było za późno. Uderzyłam kolanami o betonową powierzchnię płytek próbując zapanować nad swoim stanem zdrowia. Sięgając po plecak wzięłam wodę i biorąc łyk poczułam się trochę lepiej. Wiedziałam, że niebawem i to mi już nie pomoże. Chwytając dłonią za najbliższą rzecz, którą okazał się drewniany płot, złapałam się go i podciągając się wstałam na drżące nogi. Musiałam spróbować ostatni raz...póki mam siły...póki mam ducha walki, nie odwieszę rękawic...

Usłysz mnie - Dominika LOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz