Rozdział 63.

134 17 5
                                    

Dorian zachłysnął się powietrzem, gwałtownie siadając. Ciężar z nóg nie zniknął – trochę się przesunął. Co, do jasnej cholery, mogło go nachodzić w jego własnym łóżku? Komnata pogrążona była w nieprzeniknionym mroku i nie zdołał przeszyć go spojrzeniem. Bez sensu. Nawet nie wiedział, czy wołać straże.

Uniósł dłoń, nad którą zamigotał płomień. Niewielka kulka ognia zawisła w powietrzu, rzucając wokół roztańczone cienie. Blask oświetlił skuloną w nogach łóżka postać. Zgarbioną, przykucniętą, z wielkim kapeluszem.

Z gardła Doriana wyrwał się okrzyk, zanim nad sobą zapanował. Przycisnął dłoń do ust, nerwowo odchrząkując. To było bardzo nieeleganckie zachowanie.

— Wybacz, to zaskoczenie — mruknął, odgarniając poczochrane włosy z czoła.

Kapelusz się nie poruszył i Dorian uzmysłowił sobie ważną rzecz. W Inkwizycji nikt o normalnych zmysłach nie nosił czegoś takiego. Tak paskudnego. Zmarszczył czoło, czując, jak niepokój dławił jego pierś.

— Cole? — wychrypiał.

Kapelusz się uniósł, ukazując znajomą, napiętą twarz.

— Wróciłem.

Dorian gwałtownie się do niego pochylił i bez wyczucia zacisnął dłonie na jego kościstych ramionach. Poczuł, że Cole drgnął nerwowo.

— Gdzie Keva? Co z nią? — wyrzucił z siebie na wydechu.

Przecież to do niej poszedł, tak? Przyprowadził ją?

Serce biło tak mocno, że bolało.

— Daleko na południu — odparł cicho. — Wśród lodowatych szczytów.

Ręce Doriana osłabły i zsunęły się z ramion Cole'a. Wbił wzrok w pościel, czując, jak adrenalina opuszczała ciało, zostawiając je dziwnie osłabione.

— Żyje. Jest zmarznięta, ale silna. Boi się i idzie przed siebie. Pomogłem tak, jak umiałem. Tyle, ile mi pozwoliła. — Cole popatrzył na swoje dłonie. — Kazała mi wrócić.

— I ty jej posłuchałeś? — Dorian potrząsnął głową i odrzucił okrywający jego nogi koc, żeby wstać.

Zimno posadzki ukąsiło bose stopy, jednak niewiele się przejął. Przemaszerował do okna – na zewnątrz szalała śnieżyca. Ciężkie płaty śniegu oblepiały coraz więcej murów i chociaż w Podniebnej Twierdzy topniały szybko, wszystkie szlaki do rana będą nieprzejezdne. I w tej zawierusze znajdowała się Keva. Bez nich.

— Miała rację.

Dorian zacisnął zęby.

— Ona? Rację? — Obejrzał się na niego wściekle. — Nigdy nie ma racji! Jest tylko głupią...! Małą...! Słabą...! — Każde słowo stawało mu w gardle, aż straciły moc, gasnąc na jego języku, zanim je wypluł. — ...Dalijką.

Nabrał drżącego wdechu i potarł twarz, opierając łokieć o ścianę nad własną głową. Oczy go piekły. Nie wyspał się. Jak człowiek mógł się wyspać, kiedy zrywali go w środku nocy? Żeby... żeby nie powiedzieć niczego.

— Strach wypełnia pierś i dławi, łzy rozmazują obraz, ale to przecież nie wszystko. Nadal wierzy, nadal chce, nadal próbuje, w końcu... — rozległ się ściszony szept Cole'a.

— Daruj — wychrypiał. — Nie potrzebuję kazania.

— To nie twoje emocje — mruknął, jego głos lekko zadrżał. — Podobne, ale nie.

Dorian zmarszczył czoło. Przycisnął kciuka do ust i zagryzł paznokieć, uparcie wpatrując się w śnieżycę.

Doskonale. Po co w ogóle się odzywał. Z tym dzieciakiem nie było sensu gadać.

Niewolnica losuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz