◈Rozdział 6◈

125 8 6
                                    

Genevieve

Zbiegłam po schodach i kolejnych i popędziłam w stronę wyjścia do ogrodu, który obserwowałam po przebudzeniu, wymijając zdziwionych uczniów i popychając niektórych z nich. Czułam narastającą w piersi panikę, która boleśnie ściskała mi płuca.

Wybranka. Wybrańcy. Wielkie zło. Te słowa towarzyszyły mi przez całą drogę, jakbym uciekała właśnie przed nimi. Biegłam co tchu obijając się o każdego. Nie potrafiłam spojrzeć im w oczy, kiedy wszystko stało się jasne. Nie patrzyli na mnie, dlatego że byłam nowa. Widzieli we mnie ratunek, zbawczynię i tę, która dopełni przepowiedni. Nie wiedzieli, co musiałabym poświęcić, czego się wyrzec, kogo zostawić, albo narazić na niebezpieczeństwo...

Z całej siły pchnęłam drzwi, nie zważając na szron powstały w miejscach, w których przyłożyłam dłonie. Wszystko wydawało mi się nieważne, chciałam tylko wrócić do Nowego Jorku, do babci Teritii, do Ivy i Nathana. Marzyłam, żeby móc znowu się w niego wtulić, zapomnieć o tym całym przedstawieniu.

Wysoka trawa łaskotała mnie w stopy w miejscach, gdzie kończyły się baleriny, a blask słońca oślepiał na tyle, że nie wiedziałam, dokąd biegnę. Jednak pomimo ciepłego wiatru i jasnych promieni słońca było mi przeraźliwie zimno. Czułam, jak zamarzam od środka i nie potrafiłam tego powstrzymać. Musiałam wrócić do domu...

Stanęłam jak wryta, kiedy zdałam sobie sprawę, że dobiegłam na skraj klifu. Przepaść ciągnęła się kilkanaście metrów w dół, a z wody blisko brzegu wystawały ostre skały. Nie mogłam przecież skoczyć.

Za dużo bodźców, za dużo ludzi, za dużo informacji... Złapałam się za głowę i wplątałam dłonie we włosy. Dlaczego to musiałam być akurat ja? Czy to, że byłam sierotą bez konkretnych planów na przyszłość nie wystarczało, żeby zostawić mnie w świętym spokoju?

W jednej chwili zapragnęłam porozmawiać z Ivy. Jako moja najlepsza przyjaciółka znała mnie bardziej niż ja sama, na pewno poradziłaby sobie z tym o niebo lepiej. A Nathan...

– Wszystko w porządku, panienko? – odwróciłam się gwałtownie w stronę, z której dochodził męski głos – Coś się stało?

Przede mną zebrało się pięciu strażników, każdy miał przy pasku miecz, a ciało pokrywały kamizelki z pozszywanych kawałków ciemnej skóry. Z niezrozumieniem rozejrzałam się dookoła, żołnierze nie stali przede mną, oni mnie otoczyli. Zrobiłam krok w tył i jeszcze jeden. Nie wrócę do akademii, nie mają prawa mnie tam zaciągać.

– Chcemy tylko pomóc. – powiedział mężczyzna, który stał naprzeciwko mnie, najprawdopodobniej ich przywódca.

– Odejdźcie. – szepnęłam tylko, bo głos mi się załamał – Chcę być sama.

Kolejny krok w tył. Czułam, jak ziemia pode mną twardnieje, zamarza. To samo działo się z dłońmi, zewsząd ogarniał mnie mróz i chłód. Oddech przyspieszył, kiedy strażnicy zawęzili krąg, zmuszając mnie do kolejnego kroku. Coś boleśnie ścisnęło mi się w piersi, zadrżałam.

Mężczyzna cały czas mówił, ale jego słowa zlewały się w jedno i jak przez mgłę docierały do moich uszu. Zerknęłam na trawę przede mną, na której jeszcze przed chwilą stałam. Ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu i lodu, a przecież dookoła ewidentnie panowała wiosna. Zakręciło mi się w głowie, kiedy dotarło do mnie, że to moja wina. Ja to zrobiłam...

Jeszcze jeden krok do tyłu i...

Grunt osunął mi się spod stóp. Krzyknęłam, kiedy spadłam z klifu, a całe życie mignęło mi przed oczami. Wtedy gwałtownie się zatrzymałam czując na nadgarstku mocny uścisk.

The Elements. Pierwsza misja (ZAWIESZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz