Rozdział 2

147 18 12
                                    

Z Ladonem jak to z Ladonem.

Ach, ależ ja umiem się wypowiadać, nie? Aż mnie samą czasem podziw bierze nad własną rozmownością... Ale co poradzić, skoro właśnie tak brzmi szczera prawda? Nie umiem ubrać jej w lepsze słowa. Czasem myślę, że i tak ich właściwie nie potrzebuję, bo te są wystarczająco prawdziwe, by oddać obraz sytuacji.

Tak, na początku się bałam. Nadal nieraz zdarza mi się czuć jakiś dziwny niepokój, gdy próbuję przyjrzeć się całej sprawie z szerszej perspektywy. Przerażało mnie, jak wszystko się szybko dzieje, przerażało mnie, jak nagle przemeblowało mi to calutkie życie... przerażało mnie, jakie to jest nowe. I przerażał mnie przede wszystkim problem tego, ile kwestii pozostało nierozwiązanych.

Prawda jest taka, że podczas całego zamieszania nazbierało się mnóstwo pytań, a na zdecydowaną ich większość wciąż nie otrzymałam odpowiedzi. Opowieść o tym, dlaczego Ladon i tamten wampir pojawili się w mieście i czego tak właściwie chcieli ode mnie na samym początku, wydawała mi się cokolwiek mętna i niejasna. Nie trzymała się kupy, i tyle. A oprócz tego – kto ostatecznie zawalił sztolnie? Kto kontrolował tę zadającą ból moc i dlaczego w moim przypadku potraktowanie nią skończyło się prawdziwą chorobą i szpitalem, skoro tak na chłopski rozum nie powinno? To był przypadek, czy może oberwało mi się jakąś większą dawką? A może to działało inaczej na półdemony? A przede wszystkim: co z Aurelią, którą Ladon zna, ale tak bardzo unika mówienia o niej czegokolwiek konkretnego?

Całkiem to smutne, ale przyznaję bez bicia, że nie drążyłam. Ze swoim świeżo upieczonym braciszkiem od początku dogadywałam się aż przesadnie dobrze – więź z czasem się wzmacniała, a my stawaliśmy nierozłączni. Mogłam rozmawiać z nim godzinami, i to nieraz o kompletnych głupotach... i coś tak czułam, że te niewiadome są wyłącznie moją winą. Ciągle byłam pewna, że gdybym spytała wprost, on chętnie by mi o tym wszystkim opowiedział, ale... bałam się. Może ten nasz prywatny raj zaślepiał mnie na tyle, że wolałam uznać, iż nie istnieją w nim problemy. Że nie ma tu żadnej skazy, żadnego przysłowiowego kwasu, który wisiałby pomiędzy nami.

Nie wiem. Nie pytałam. I nie rozmyślałam o tym zbyt dużo, żeby mnie nie kusiło. Idiotyczna opcja, ale co ja poradzę? Bałam się tego, co mogłabym usłyszeć. Problemy wydawały się złudnie mniejsze, gdy się je ignorowało. Ciekawe jak długo.

Bałam się, bo ten mój starszy braciszek był naprawdę świetny i za nic nie chciałam psuć sobie jego idealnego obrazu.

Z Ladonem mogłam robić wszystko. Wreszcie miałam takie poczucie, że znalazłam kogoś, przed kim nie muszę niczego udawać. Mogę powiedzieć mu każdą głupotę, mogę zachowywać się jak chcę, mogę paradować bez makijażu i z tłustymi włosami, mogę go skrzyczeć o jakiś kompletny idiotyzm, gdy mam gorszy dzień... mogę zrobić przy nim wszystko, a on i tak będzie mnie uwielbiał. Ja sama nie miałam jeszcze aż takiej wprawy w półdemonicznych sprawach (o ile jakąkolwiek wprawę miałam), ale on owszem – doskonale wyczuwał moje nieraz popaprane emocje i pojawiał się zawsze, gdy mogłam go potrzebować. Nawet jeśli obejmowało to dzwonienie spod szkoły, że właśnie podjechał z kupionym dopiero co czekoladowym tortem, którym mogłabym sobie następne godziny męki osłodzić. Bo o siostrzyczkę trzeba przecież dbać. Jeśli ja byłam szczęśliwa, on też był szczęśliwy. I coraz częściej działało to też na odwrót.

Więc tak: było wręcz jak w jakiejś przesadnie cukierkowej bajce. Mieszkaliśmy sobie w czwóreczkę w ślicznym domku na zadupiu i tak sobie żyliśmy. Psychiatra, inżynier o wyglądzie harleyowca i dwójka młodzieży, która obrasta futrem na zawołanie i okazjonalnie lubi pobiegać na czterech łapach, a raz w miesiącu wyje do księżyca. Nieco czarna ta komedia, ale całkiem urocza.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz