Rozdział 15

108 17 6
                                    

Rano byłam zupełnie odmiennego zdania.

Wspominałam coś może o tym, że chcę być dorosła? Ba, że jestem dorosła? Że poradzę sobie ze wszystkim, a już zwłaszcza z czymś tak trywialnym, jak wstanie rano do szkoły i dojście do niej na pieszo? Że będzie grać gitara, wszystko okaże się cudowne i zarąbiście proste?

Cofam to.

Nie będzie gitary. Nie jestem dorosła. I, kurna, nie chcę.

Od zawsze mam taką zasadę, że nie wstaję za pomocą swojego budzika. Tak, o wiele prościej byłoby samej ustawiać sobie alarm na telefonie niż angażować w sprawę nieszczęsnych rodziców, okazywało się jednak za każdym cholernym razem, gdy podejmowałam próbę podobnej samodzielności, że zupełnie się do tego nie nadaję. Alarm w telefonie można przecież wyłączyć i iść spać dalej, a matki ściągającej z ciebie kołdrę i grożącej, że poleje cię zimną wodą, jeśli się nie ruszysz, trudno jest nie zauważyć. Choćbym bardzo chciała takie działania zignorować, zawsze usilne rozbudzanie zdąży wkurzyć mnie na tyle, że podniesione ciśnienie nie pozwoli mi więcej zasnąć. Teraz zaś pierwszy raz stanęłam przed problemem tego, że w domu nie było po prostu nikogo, kto mógłby mnie z tego cholernego łóżka zwlec.

No i przez to właśnie poranek okazał się lekką porażką.

Ustawiłam budzik na jakieś pół godziny wcześniej, żebym mogła jeszcze nieco popłakać w spokoju nad swoim losem, zanim bezwzględnie będę musiała się podnieść i zacząć szykować. Telefon ułożyłam na parapecie za biurkiem, częściowo nakrywając książką, a po drodze uformowałam stertę zabawek i innych szpargałów, których wyminięcie powinno wymagać nie lada umiejętności i stuprocentowej przytomności umysłu. Gdy tworzyłam to wszystko, pewna byłam, że nie da się takiej drogi pokonać, nie rozbudzając odpowiednio. No i byłam z siebie tak cholernie dumna... A rano co? Ominęłam zasieki, dostałam się do telefonu, wyłączyłam budzik w cholerę i położyłam się z powrotem. Wstałam o godzinę później niż planowałam, a to i tak tylko dlatego, że Kot po tym, jak nie dostał śniadania punkt siódma, uznał, że należy wziąć sprawy we własne ręce i zacząć deptać po mnie w tę i z powrotem i wrzeszczeć jak obdzierany ze skóry. Choć ubrałam się, pomalowałam i spakowałam żarcie na cały dzień błyskawicznie, odpuszczając sobie śniadanie, i tak nie było szans, żebym zdążyła na pierwszą lekcję. Na szczęście jak wychodziłam zorientowałam się, że była to religia, machnęłam więc tylko na nią dłonią, cofnęłam się na szybki posiłek i spokojnym spacerem skierowałam do szkoły. Na matematykę. W sumie na nią też warto byłoby się spóźnić...

Droga zajęła mi jakoś ze dwa razy dłużej niż normalnie (pewnie dlatego, że musiałam zboczyć nieco z trasy, gdy delikatny letni wiaterek zaniósł w moją stronę obłędne zapachy ze znajdującej się ulicę dalej cukierni), do szatni wbiegłam więc już nieco spanikowana. Pojęcia nie mam, jakim sposobem, ale zdołałam pomylić boksy – poleciałam do tego, w którym moja klasa rezydowała w zeszłym roku, i skapnęłam się, że coś jest nie tak, dopiero gdy grupka pryszczatych dresików spojrzała na mnie jak na intruza. Palnęłam szybko, że szukam jakiejś tam Kasi, i odeszłam z udawanym rozczarowaniem, gdy zapewnili mnie, że z pewnością żadnej tu nie widzieli. Ja pierdykam... Szybko zmieniłam buty, choć nie widziałam żadnego sensu w zamianie trampków na trampki, i powlokłam się pod odpowiednią klasę. Gdy już opadłam, zdyszana, na czerwoną podłogę antresoli, okazało się, że źle przeczytałam godzinę na telefonie i miałam jeszcze jakieś dziesięć minut do dzwonka. Mało się nie rozpłakałam, ale za to miałam ciepłego, świeżutkiego pączusia na pociechę...

Siedziałam tak sobie, zastanawiając się, co ze sobą zrobić przez ten czas (czyli rozważając, czy nie opłaca mi się jednak dzisiaj udzielić sobie wolnego), i rozglądałam się wokół. Podtrzymujące fikuśnie nowoczesny sufit kolumny straszyły białym barankiem i pomarańczową blachą, która nie pasowała kompletnie do niczego. Na nielicznych korkowych tablicach biły po oczach jaskrawymi napisami plakaty zachęcające do wzięcia udziału w olimpiadach przedmiotowych, nieco więcej uwagi przykuwały prace plastyczne bardziej uzdolnionych uczniów. Nieskromnie musiałam przyznać, że rysowałam lepiej od zdecydowanej większości z nich, pech jednak chciał, że przez to, iż niezbyt rozumiałam się z nauczycielką plastyki, nie miałam nigdy szans na swój kawałek ściany chwały. Na szczęście zawsze miałam tak bardzo wyrąbane na szkołę, że nie przejmowałam się tym na tyle, by spędzało mi to sen z powiek. I tak rysowania nie traktowałam tak poważnie, jak pisania. Było dla mnie metodą odprężenia, a nie czymś, z czym wiązałam swoją przyszłość. Tak, sprawiało mi wielką przyjemność używanie profesjonalnych markerów i kredek, cieszyłam się jak małe dziecko, gdy gotowe twory pokrywały się z moimi wyobrażeniami o nich, ale nie czułam presji rozpowszechniania ich na każdym kroku. Na pisaniu bardzo mi zależało, na tym jakoś nie do końca. Szkoda tylko, że polonistkę też miałam tak zainteresowaną swoimi uczniami, że nie miałam szans na to, by ktokolwiek odkrył we mnie talent. Coś tam czytała, pogratulowała mi wygranych w konkursach, pochwaliła się tym przed kilkoma osobami, ale temat umarł śmiercią naturalną.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz